Po co komu uniwersytet?

Taki na przykład Uniwersytet Gdański jest strasznie fajny, ma ładny budynek, z bieżącą wodą, kanalizacją, ogrzewaniem i w środku mnóstwo sal, które w godzinach wolnych od studentów można sobie wynająć w dowolnym w zasadzie celu. Można na prezentację garnków, można na pokazy majtek, można na wykłady o tym, że chemioterapia nie leczy, tylko obniża przeżywalność pacjentom oraz wywołuje nowotwory. Generalnie da się w murach Uniwersytetu robić cokolwiek, co nie łamie zasad prawnych, jak mówi prorektor ds rozwoju i finansów UG. Macie zapewnienie z samej góry, że Uniwersytet nie ma żadnych wymagań merytorycznych czy jakościowych dotyczących swojej marki: możecie handlować odpustami, odprawiać rytuały czy tresować pchły, powaga uczelni nie jest zagrożona przez wykorzystanie jej wizerunku do legitymizowania pseudonaukowego hochsztaplera i jego publikacji.

Jerzy Zięba przykładem.

Mniej mnie w tej chwili martwi to, że UG strzelił sobie w stopę (państwo wybaczą tę anatomiczną metaforę, możemy ją pociągnąć dalej, mówiąc, że uniwersytet udzielający lokalu oszustom i naciągaczom staje się golemem na glinianych nogach, ale to nie konkurs poezji asocjacyjnej) tym posunięciem i uszkodził sobie prestiż. Jeśli rektorat uważa, że uczelnia musi się prostytuować, by pozyskać pieniądze na działalność podstawową – to jest to problem uczelni oraz właściwego ministerstwa, ja mogę oczywiście głęboko ubolewać nad nędzą zmuszającą wyższą uczelnię do kroków desperackich i dywagować, czy na pewno państwo polskie dobrze dysponuje swoim skromnym i zadłużonym nad miarę budżetem, jeśli inwestuje w budowę gargantuicznych obiektów kultu kosztem utrzymania placówek naukowych. Istotę problemu widzę jednak gdzie indziej – facet, który zupełnie serio opowiada takie rzeczy:

– ten gość dostaje nie oślą czapkę i skrzynkę po jabłkach, lecz katedrę w sali wykładowej państwowego uniwersytetu. Uniwersytetu, którego sensem istnienia jest nie drukowanie dyplomów, lecz pomnażanie nauki oraz jej rzetelne weryfikowanie, tak, by absolwenci opuszczający te w założeniu czcigodne mury dysponowali aktualną, rzetelną, sprawdzoną i opartą na faktach, badaniach i replikowalnych eksperymentach wiedzą. Wpuszczenie pana Zięby i jego wziętego z powietrza ciągu skojarzeń niepopartych żadnymi wartościowymi badaniami na teren placówki jak dotąd naukowej uderza nie tylko w wiarygodność uczelni, ale kosztem tejże – dodaje wiarygodności szarlatanowi. Podsumujmy bowiem, kto skorzysta za tydzień z sali wykładowej polskiego uniwersytetu, opowiadając różne rzeczy o leczeniu i profilaktyce: Jerzy Zięba nie jest lekarzem i nigdy nim nie był. Nie studiował medycyny, pielęgniarstwa ani położnictwa. Nie studiował farmacji ani stomatologii, ani nawet weterynarii. Nie jest biologiem, biotechologiem ani biochemikiem. Sam nazywa się naturoterapeutą i swoją wiedzę czerpie od sobie równych czarodziejów i wróżek, z uniwersytetu imienia YouTube oraz obserwacji własnych i lektur książek o zielarstwie i samoleczeniu. Te kwalifikacje dają mu czelność dezawuować EBM* i wygłaszać opinie tak kuriozalne jak przytoczone powyżej, oraz sugerować ludziom chorym porzucenie leczenia szpitalnego czy ambulatoryjnego na rzecz terapii witaminami przyjmowanymi na wiadra, picia słonej wody czy innych kuriozalnych pseudoterapii.

Oczywiście inżynier Zięba jest ostrożny i wyraźnie podkreśla „nie twierdzę, żeby nie stosować chemioterapii”, ale jednocześnie ostrzega: „jeśli ktoś został poddany chemioterapii czy radioterapii, to leczenie alternatywne jest dużo mniej skuteczne”. Wolałabym, by pacjenci nie słyszeli podobnych ostrzeżeń wcale, na pewno jednak aula uczelni wyższej jest jednym z najmniej do czegoś takiego odpowiednich miejsc.

Cytowana powyżej doktor Paulina Łopatniuk – która w odróżnieniu od szarlatana Zięby medycynę studiowała i praktykuje, a nowotwory bada od lat w laboratorium, a nie w wyobraźni – wyraża się bardzo łagodnie jak na wagę problemu, który wytknęła. Facet, który żyje z oszukiwania chorych przewlekle ludzi i dezawuowania osiągnięć medycyny zyskał właśnie wiarygodność, której nawet pięć książek o leczeniu patrzeniem na księżyc w nowiu by mu nie zapewniło. Otóż obecnie – dzięki decyzji prorektora do spraw finansowych, profesora Szredera – polscy onkologowie będą mieli dużo większy kłopot z wyperswadowaniem swoim pacjentom alternatywnych metod leczenia. Ich pacjenci, od których nie można w końcu wymagać wykształcenia kierunkowego ani naukowych kompetencji, będą się od przyszłego tygodnia bowiem powoływać, że bzdury o leczeniu raka wodą i witaminami usłyszeli na uniwersytecie. I jest to koszt, którego nie zrekompensuje polskiej medycynie ani szkolnictwu wyższemu te kilka tysięcy zarobione na wynajęciu uniwersyteckich pomieszczeń znachorowi. Jest to strata, którą będzie bardzo trudno odrobić. To, że Uniwersytet Gdański nisko się ceni i swoją cnotę sprzedaje byle komu, to problem już teraz bardziej finansowy niż moralny. To, że Uniwersytet Gdański za te pieniądze drukuje właśnie szarlatanowi certyfikat wiarygodności naukowej, to problem dużo dramatyczniejszy – dla nauki i dla medycyny. A doraźnie – dla wszystkich skonfundowanych pacjentów, którzy mając często utrudniony dostęp do lekarzy, zwrócą się do oszusta działającego pod egidą uczelni. Nie jest to wszak nielegalne, jak nam wyjaśnił prorektor.
Dla postawienia kropki nad i – ofiarami fatalnej decyzji władz administracyjnych UG są nie tylko przyszli i obecni pacjenci oraz ewentualni słuchacze pana Zięby. Udzielenie katedry altmedowemu szamanowi uderza też w standardy publicznego dyskursu naukowego, w którym niestety również zadomowił się paskudny przesąd, jakoby prawda leżała pośrodku. Jeśli lekarze, biologowie, patologowie i badacze twierdzą, że przyczyny nowotworów są zróżnicowane, bo od genetycznych po środowiskowe, a inżynier naturoterapeuta opowiada, że przyczyną wszystkich chorób jak leci jest brak soli, cholesterolu i witaminy C, to nie oznacza to wcale, że racja jest gdzieś pomiędzy. Oznacza to, że rację ma ten, kto zrobił rzetelne badania, sprawdził je na dużej próbie, powtórzył i udostępnił wyniki, zapewniając przy tym rygor metodologiczny. Ktoś, kto swoje teorie wysnuł wyłącznie na podstawie rozmów z kilkoma chorymi, obserwacji swojego kanarka lub lektury świętych ksiąg nie ma troszkę racji, tylko nie ma jej wcale. Wpuszczanie go do auli, stawianie go między naukowcami i dawanie mu czasu antenowego – w imię źle pojętej zasady et altera pars audiatur – nie przyczynia się do wzbogacenia dyskursu naukowego ani nie naświetla problemu naukowego z nowej, niezbadanej strony. Wariat, krzyczący nawet jak najgłośniej, że od dziś π wynosi dwa, bo tak mu wynika z patrzenia na piramidy starożytnych nie sprawi, że w imię konsensusu naukowego przyjmiemy uprzejmie, że Pi wynosi coś pomiędzy 2,75 a 3. Ponieważ zdajemy sobie sprawę, że wówczas nie dałoby się zbudować nie tylko rakiety czy statku kosmicznego, ale zwykłej taczki. Żaden uniwersytet nie pozwoliłby mu za żadne pieniądze wygłaszać u siebie tak karkołomnych bzdur – nie tylko z obawy przed ośmieszeniem siebie, ale też z elementarnego szacunku dla matematyki. Niestety w przypadku nauk nieco bardziej skomplikowanych niż podstawy matematyki ta zdrowa zasada niedopuszczania do dyskursu naukowego oczywistych bajkopisarzy czy oszołomów zawodzi – i stąd w programach telewizyjnych o zdrowiu debatuje lekarz z różdżkarzem, o zdrowiu psychicznym psychiatra z wróżką i księdzem, o urządzaniu mieszkań producent mebli z maniakiem feng shui a na Uniwersytecie Gdańskim Zięba będzie prowadził wykłady.
To oczywiście nie jest nielegalne. Jest głupie, szkodliwe i zemści się na nas wszystkich, ale władze uniwersytetu nie widzą przeciwwskazań, póki Zięba płaci gotówką.
_______________________________________________________
*dla tych, którzy nie znają skrótu EBM – Evidence Based Medicine
Zamiast porządnych przypisów:
1) o tym, dlaczego nawet używający mądrych słów altmedowcy pozostają szarlatanami pisał kiedyś Bart, którego lektura może być przewodnikiem po tym, jak czytać różne publikacje na temat zupełnie rewolucyjnych metod leczenia
2) Sama kiedyś popełniłam notkę o tym, dlaczego ewangelia apostołów leczenia kocim moczem i starożytnymi mantrami przyswaja się lepiej niż rzetelne publikacje wyników badań.

 
Edycja: literówki i popsute linki.
 

 

Magia na co dzień, czyli przegląd prasy w Polsce

Pomimo zbliżających się wyborów do PE w mediach pełno raczej historyjek z dreszczykiem. Może nie sezon ogórkowy, ale stanowczo sensacja i kryminał. Ledwie przewalił się ciągnący grozą news o ludziach, którzy – będąc nieźle sytuowani – zagłodzili dziecko na śmierć w zgodzie ze wskazówkami jakiegoś lokalnego szamana. W bonusie – znamienna informacja, że rodzice lecząc niemowlę starannie unikali lekarza rejonowego i nie zaszczepili żadną z obowiązkowych szczepionek. Szaman zresztą okazuje się mieć więcej osiągnięć w nekropediatrii.

Dziś nowe kuriozum – zgon siedemdziesiąciolatki, wyegzorcyzmowanej przez religijne dzieci na śmierć. Równolegle, w lżejszej części serwisów najpoważniejszy dziennik ogólnopolski z pretensjami do bycia periodykiem opiniotwórczym, serwuje nam porady żywieniowe oparte o czary z Dalekiego Wschodu oraz marszczenie nosa na migrenę. Zwracam uwagę na dział, w którym te michałki się publikuje. Nazywa się on Gazeta Zdrowie.

Ewidentnie w dwadzieścia pięć lat po zrzuceniu jarzma socjalizmu z grzbietu media wolnościowe mają co celebrować. Światopogląd naukowy został razem z resztą wątpliwych osiągnięć słusznie minionej epoki zapędzony do muzeum reliktów systemu. Pluralizm poglądów w prasie polega na tym, że opiniotwórcza Gazeta Wyborcza wydaje dodatek Zdrowie, w którym pisze o altmedzie równie entuzjastycznie co o EBM (Evidence Based Medicine) udzielając obydwu kredytu zaufania. Prasa rzekomo poważna opisuje cuda i magiczne spektakle (por. seanse Bashobory na Stadionie Narodowym) a rytuały religijne zajmują pół pasma telewizji publicznej w każdą niedzielę. Jednocześnie ta sama prasa rozdziera wirtualne szaty nad cierpieniem maturzystów udręczonych szokująco trudnymi zadaniami (jeremiadę nieco osłabiło opublikowanie treści, większość znanych mi ludzi dorosłych robi je od ręki). Jednocześnie od lat trwa, z różnym natężeniem, batalia o wprowadzenie na maturze egzaminu z inkantacji i rytuałów i historii czarów.

Demokracja poglądów w dyskursie publicznym doprowadziła nas do tego, że nie tylko każdemu wolno wygłosić niemal dowolne zdanie, ale też do tego, że bzdura, zabobon i szkodliwa brednia traktowana jest z równie dużym respektem jak tezy naukowe. Dziennikarze, którzy nauki pobierali w Wyższej Szkole Wszystkiego Najlepszego usłyszeli o zawodowym obiektywizmie i zrozumieli z niego, że prawda zawsze leży po środku, dzięki czemu w programie telewizyjnym bioenergoterapeuta spotyka się z onkologiem i obaj mają ten sam czas antenowy. Dziennikarz im obu basuje i mądrze zagląda kamerze w obiektyw z głęboką troską w głosie wygłaszając bon moty, a prawda zepchnięta do środku ringu leży i rozdzierająco płacze.

Nie chodzi o to, że redaktorzy i prezenterzy odpowiedzialni za dział naukowy w swoich mediach są niedouczeni, choć często są. Chodzi o to, że przestaliśmy – my, ludzie – rozumieć świat. Paradoksalnie z tego powodu przestaliśmy, że – my, ludzie XXI wieku – zbliżyliśmy się do rozumienia mechanizmów świata wyjątkowo blisko. Specjaliści od podglądania atomów obecnie oglądają kwarki i rozpędzają cząstki. Biologowie nie tylko zaglądają wirusom pod błonę, ale podkładają im obce DNA do środka. Lekarze mówią o prześwietleniach i skanach i terapii kierowanej, a odbiorca rozpoznaje tylko powierzchownie znaczenie potoczne słów i ma świadomość obcowania z cywilizacją tak zaawansowaną, że jej zrozumienie wydaje się poza zasięgiem. Jednocześnie istnieje w człowieku potrzeba zrozumienia rzeczywistości, oraz potrzeba poczucia kontroli nad swoim otoczeniem. Specjalizacja wiedzy, jej niebywałe namnożenie i jej komplikacja sprawia, że większość ludzi lękiem i nieufnością podchodzi do wszystkiego, co nosi na sobie stempel naukowy. Zwłaszcza, że przy tak zawiłych sprawach, jak fizyka cząstek elementarnych czy sposób działania skanera MRI nie sposób laikowi wyjaśnić od ręki nawet samego pola zainteresowań naukowca. Bo najpierw trzeba naświetlić podstawy (pamiętacie jeszcze, że matura w tym roku była bardzo trudna, bo trzeba było policzyć, jak szybko pan X szedł pod górkę, jeśli w obie strony szedł ponad godzinę a w jedną miał dwa kilometry?). A potem wyjaśnić zależności. A potem pokazać, gdzie są niepewności, niewiadome, punkty sporne. A potem…

A potem zniechęcony słuchacz szuka wyjaśnień kompletnych, spójnych i najlepiej dążących do uniwersalnych. Takich, które na prostym przykładzie (uwaga na nisko latające analogie!) wyjaśni wszystko. Mądre słowa mogą być – i często są – zapożyczone z <i>oficjalnej nauki</i>. Ale sama nauka jest dezawuowana, jako nieprzydatna i skupiona sama na sobie.

Żyjemy w czasach, gdy nasze telefony mieszczą w sobie więcej danych niż dwunastotomowa encyklopedia PWN i więcej elektroniki, niż USA wysłało na Księżyc z Armstrongiem. Żyjemy w czasach protez stawów biodrowych, implantów ślimakowych, przeszczepów twarzy i płuc. Żyjemy w czasach dializy, antybiotyków, w czasach, gdy za pomocą telefonu możemy zobaczyć, jak z satelity wyglądają pola kukurydzy w Kansas. Żyjemy w czasach magii i zdajemy się na magię. Nikt* z nas nie wie, jak działa jego czy jej telefon – wiemy, gdzie się włącza i jak wysyła fotki na fejsa. Nikt nie wie, czemu mikrofalówka podgrzewa jedzenie ale wybucha od podgrzewania blaszanej miski. Nikt nie wie, jak dokładnie działają antybiotyki ani rentgen. Działają. Opieramy się na wiedzy, którą ma kilku specjalistów budujących dla nas skanery, telefony i mikrofalówki ale której nawet nie zamierzamy posiąść. Otoczeni magią urządzeń codziennego użytku nie umiemy na pierwszy rzut oka odróżnić, czy urządzenie w wykafelkowanym gabinecie bada poziom hormonów czy tylko robi ping i wypluwa kartkę z wynikami. Nie jesteśmy odporni na magię, bo świadomie nie chcemy wiedzieć, jak to wszystko działa, byle działało.

A raczej – lubimy dostawać proste wyjaśnienia. Nieskomplikowane, tłumaczące wszystko naraz. Dające nam poczucie, że niepotrzebni nam są nudziarze w fartuchach, oni znają się tylko na mikroskopach i próbówkach, nie znają się na człowieku. Slwstr pięknie napisał, jak osoba bywała w świecie ulega magii prostych wyjaśnień, ponieważ odrzuca zawiłości wiedzy naukowej, ale gotowa apostołować intuicji i czarom wbrew podstawowej wiedzy. Zdjęcia w notce pokazują, jak wielu ludzi ulega urokowi wyjaśnień nieskomplikowanych i holistycznych. Tłuczone w szkołach wiara i serce więcej mówią do mnie zbiera nieoczekiwane żniwo, oddając nas w ręce szamanów, wróżek, zielarzy, kręgarzy i ekspertów od leczenia kolorami. Prasa epatuje krwawymi historyjkami śmiertelnych ofiar szamanów, ale nie widzi związku z własnym, aktywnym wprowadzaniem do mainstreamu diet opartych o szamańskie rytuały. Na głównej stronie opisuje tłumy zgromadzone przez afrykańskiego wskrzesiciela Bashoborę, a potem obłudnie ubolewa nad zatłuczoną w ramach egzorcyzmów staruszką. W imię źle pojętego obiektywizmu kładą wciąż prawdę po środku, żeby leżała. Razem z ofiarami.

 

_____________________________________________________________

*Wiem, że wielu czytelników tego bloga to osoby, które akurat wiedzą, jak działa telefonia, internet, mikrofalówka, a niektórzy nawet na co dzień w pracy mordują wirusy. Ale wiem, że wiecie, że to nie o was.

 

EDYCJA:

Poproszono mnie o sprostowanie, zatem zamieszczam – gazeta.pl oraz Gazeta Wyborcza są odrębnymi serwisami.

Paserzy z kurii

Dziś krótko, bo nie ma sensu rozwlekle jadem tryskać; rzecz jest w istocie smutna, choć w smutku tak groteskowa, że na dwa półuśmiechy wystarczy.

Otóż, w pięknym mieście Częstochowie jak w soczewce skupia się istota Polski. Jest sobie miasto, ma władze, ma też jakąś obywatelską fundację, która lubi sztukę i organizuje na przykład wystawy. Co istotne, wystawy darmowe dla zwiedzających, bo na otwartym terenie, pod chmurką w centrum miasta – ustawili sztalugi, na sztalugach reprodukcje obrazków znanych dotąd z internetu. Trochę zabawy, trochę dowcipu, trochę mazania po klasycznych obrazach (zawsze to jakaś forma edukacji w dziedzinie sztuki, powiedzmy).

ART.eria to festiwal sztuk wizualnych odbywający się po raz trzeci w Częstochowie i dotowany przez władze miasta. Organizuje go fundacja Kulturoholizm stworzona przez młodych plastyków i animatorów kultury. Przez kilka dni w centrum Częstochowy odbywały się happeningi, wystawy, prowokacje artystyczne. Jedną z atrakcji była plenerowa wystawa prac artysty występującego pod pseudonimem „Sztuczne Fiołki”. Do tej pory jego memy znane były tylko z internetu, teraz ich wydruki komputerowe umieszczono na specjalnych stojakach wzdłuż częstochowskiej alei Najświętszej Maryi Panny.Do dzieł klasycznego malarstwa autor dokleja komiksowe dymki komentujące rzeczywistość. Spośród kilkunastu prac cztery dotyczyły religii. Wizerunek Chrystusa z bizantyjskiej mozaiki uzupełniono napisem: „Proszę mnie łaskawie nie mieszać ani w swój fallocentryczny Honor, ani w swoją Ojczyznę”. Obraz Jacopa Pontormo przedstawiający grupę kobiet z czasów rzymskich okraszony był dialogiem: „- Mario, Polacy obwołali cię swoją królową! – Kto? – No właśnie miałam nadzieję, że chociaż ty to wiesz! – Trzeba sprawdzić w Wikipedii”. Obrazy Caravaggia i Gustave’a Caillebotte’a przetworzone zostały w kpiące memy.

– Te prace zniknęły pierwszej nocy festiwalowej, z 7 na 8 września – mówi Tomasz Kosiński, jeden z organizatorów ART.erii i współtwórca fundacji Kulturoholizm. – Sądziliśmy, że to wybryk chuligański.

Oto gdy giną znienacka wystawione obrazy, podejrzewa się chuligaństwo, lumpów, łobuzów czy prymitywów, którzy ze sztuki rozumieją wyłącznie wartość opałową drewna do odzyskania ze sztalug. O, jakże niesłusznie oczerniono częstochowski margines, jak niesprawiedliwie rzucono podejrzenia i kalumnie na złomiarzy, dresiarzy i lokalny element! Złodziejem okazał się biskup, i nie jest to metafora. Tak po prostu:

 

Rzecznika kurii ks. Piotra Zaborskiego zapytaliśmy, dlaczego kuria bez zgody organizatorów usunęła te obrazy z miejskiej przestrzeni. – Do kurii zaczęły docierały głosy częstochowian: telefonicznie i bezpośrednio, że niektóre z „dzieł” eksponowanych na planszach w alei urażają ich uczucia religijne – poinformował. – Cztery obrazy zostały więc zdjęte i złożone w portierni.

Kuria słyszy głosy (zaznaczmy, że poza rzecznikiem kurii nikt tych głosów przedtem nie słyszał, do władz miasta nikt nie skarżył się na obrazę uczuć), więc idzie i podpier…, przepraszam, ściąga z ulicy obrazy, które do kurii bynajmniej nie należą, i chowa sobie w cieciówce. Tłumaczyć się nie tłumaczy, nikogo nie informuje, że coś wzięła, że przechowuje, że odda kuratorowi wystawy albo fundacji. Po prostu – nie podoba się, to zabieram. To oczywiście nowatorska modyfikacja dotychczasowego schematu kradzieży, w ramach którego dotąd zaborowi podlegało mienie podobające się złodziejowi, ale być może biskup wraz z rzecznikiem ustalają nowe trendy. Proponuję, by na taki precedens powoływać się w mniej artystycznych przypadkach – jak widać linia: słyszałem że jest ładne/nieładne więc wziąłem i postawiłem sobie w piwnicy, o ile wygłoszona odpowiednio pewnym siebie tonem wystarcza jako wyjaśnienie, czemu u rozmówcy stoi cudza własność. Jak z artykułu wynika, rzecz zasługuje wyłącznie na prasowego michałka, nie na doniesienie w sprawie kradzieży lub dewastacji dzieła sztuki.

 
 
Wnioski są z tego dwa, nieświeże i nieodkrywcze:
1) biskupowi w Polsce wolno kraść, i wolno bezczelnie o tym mówić, jeszcze wręcz z pretensją, że obiekty kradzieży w ogóle ktoś śmiał eksponować, zamiast awansem przekazać do kurialnej piwnicy.
2) nikogo kradzież w wykonaniu kurii nie dziwi na tyle, by się oburzyć. Na policję idzie się z doniesieniem o kradzieży, gdy posądza się półświatek i szemrane towarzystwo, w przypadku biskupa wystarczy oświadczenie, że sobie wziął.
 
Wniosek trzeci, zupełnie osobistej natury:
3) w związku z zupełnie ostentacyjnie wystawionym w witrynie Marksa i Spencera płaszczem zimowym, oraz w związku z głosem wewnętrznym, który na widok tego płaszcza wielokrotnie do mnie dociera z dużą sugestywnością, chcę zostać biskupem. Lub, w ostateczności, kurią.

Policjanci i prostytutki

Dziś tylko bardzo krótko, i więcej pytań niż stwierdzeń. Przeczytałam ten artykuł i uderzył mnie strasznie mocno jeden passus:

Każdy ma prawo do obrony, choć w tym przypadku sprawa wydaje się prosta. Nie ma wątpliwości, kto poniżył mundur [wytłuszczenie moje – naima] i kolegów. Żaden z nas, rozsądnych ludzi, by tego nie zrobił, nie wiem, co strzeliło jemu do głowy – komentuje związkowiec.

Otóż zastanawia mnie koncepcja poniżenia munduru. Zdaję sobie sprawę, że to rzecz od stuleci znana ludzkości, i różne kawałki tkanin zyskiwały nadzwyczajną ochronę symboliczną i prawną od dawna i nie tylko u nas (przysięga, jaką składają regularnie Amerykanie, zaczyna się od Przysięgam wierność fladze Stanów Zjednoczonych – fladze, dopiero na drugim miejscu jest to, co ona symbolizuje), więc nie jest to zastanowienie wywołane pierwszym kontaktem z taką koncepcją, próbuję się mianowicie w nią wgryźć i rozgryźć stojące za nią idee.
Otóż zdaję sobie sprawę, że na płaszczyźnie symbolicznej pewne tkaniny, lub szerzej: obiekty – flagi, godła, znaki religijne lub klubowe, rytualne szaty różnych kultów czy ubiory służbowe – zyskują hipostazowaną osobowość i w związku z tym podlegają szczególnej ochronie, niekiedy wręcz prawnej (kuriozalny kazus Raczkowskiego skazanego za bezczeszczenie flagi w ramach happeningu artystyczno-patriotycznego). Wynika to zarówno z powszechnego wśród ludzi zamiłowania do symboli, jak i z łatwości nadawania symbolom własnych treści (po ich upowszechnieniu). Tu można by popłynąć w nadzwyczaj szeroką dygresję o jednoczącym i patriotycznym charakterze poszczególnych symboli w polskiej historii, o symbolach zastępczych stosowanych, gdy zaborcy wprost zakazywali obnoszenia się z oznakami patriotyzmu i polskości, o biżuterii kajdaniarskiej, o opornikach, agrafkach, przypinkach z Madonną Częstochowską – to wszystko jakoś konstytuuje tendencję do przypisywania niektórym obiektom powszednim szczególnego kultu, przez ich silne związanie z reprezentowanymi ideałami (wiary, kraju, patriotyzmu, respektowanych postaw lub dążeń).
Tu oczywiście pcha się na myśl nieoceniony Kurt Vonnegut, który zdaje się całkiem serio sugerował władzom, by przysięgę przeformułowały tak, by składano ją na wierność Stanom Zjednoczonym i fladze, która je symbolizuje – znamienne, że pomysł nie spotkał się z aprobatą)
Czy jednak tego samego typu hipostaza powinna być obecna w rozmowie o stroju służbowym? Podkreślmy, że nie chodzi o strój reprezentacyjny, galowy, ale strój roboczy funkcjonariusza policji, który w ramach wykonywania obowiązków służbowych mógłby go zbrukać ziemią, gliną, błotem, psimi lub krowimi odchodami, dowolnymi płynami, jakie w ramach pościgu/podkradania się do przestępcy mogłyby mieć styczność z tym mundurem. Celowo nie piszę o pobrudzeniu krwią, bo w naszej mitologii krew nie brudzi, tylko uświęca (choć trudno ją sprać i nie wygląda ładnie po zaschnięciu). Zatem błoto, olej napędowy i krowi placek nie poniżają munduru, a poniża go – włożenie przez prostytutkę?
Zatem w tym rozumowaniu prostytutka ma tak niski współczynnik godności, że przez kontakt z mundurem obniża wartości kultowe munduru intensywniej, niż łajno czy szlam? Personifikacja i hipostazowanie stroju służbowego policjanta ma tu wyjątkowo dobitną drugą stronę medalu munduru – depersonifikację prostytutki, przedstawienie jej jak kogoś, kto nie do końca jest osobą posiadającą godność i zasługującą na szacunek.
Oczywiście, w tej konkretnej sytuacji policjantowi należy się postępowanie dyscyplinarne. Nie dlatego, że akurat przydrożna prostytutka zrobiła sobie zdjęcie z dzióbkiem w jego ubraniu: lecz że wygłupiał się korzystając ze służbowego sprzętu. Jeśli podczas tych zabaw dysponował jakąś policyjną bronią (pistoletem, paralizatorem) to dodatkowe punkty karne za rozbieranie się z tych fantów przy postronnej, która – gdyby była głupsza lub bardziej zdeprawowana – mogłaby mu zabrać te zabawki i wówczas zrobiłoby się strasznie nieprzyjemnie wszystkim. Prostytutka mogłaby spróbować przejąć jakieś dokumenty, jakie zwykle przechowuje się w mundurze – legitymację służbową, bloczki mandatów etc – i tym spowodować zarówno dla figlarnego policjanta jak i całej jednostki niezłe kłopoty. Za spowodowanie sytuacji, w której te wszystkie nieszczęścia mogły się wydarzyć, za sprowokowanie bardzo niebezpiecznej akcji (rozbrojenie policjanta, pozbawienie go dokumentów to jest byle co!) – jest dość paragrafów i dość podstaw, by beztroski funkcjonariusz dostał po uszach.
Tymczasem władze policji mówią o kwestiach symbolicznych i prestiżowych, zamiast o realnym zagrożeniu i realnym wykroczeniu poza obowiązki, kodeks i zdrowy rozsądek.
Niepokoi mnie policja, którą bardziej trapi naruszenie godności munduru od narażenia życia policjanta (bądź narażeniu instytucji na poważne kłopoty, gdyby prostytutka z sukcesem ukradła legitymację/dowód/papiery i druki służbowe i wykorzystała do nielegalnych celów). Bardzo mnie niepokoi policja, która na jednym oddechu przyznaje mundurowi zdolność honorową i odbiera ją żywej kobiecie. Ponieważ stanowczo wolałabym policję, która w razie dylematu ochroni życie i zdrowie prostytutki kosztem elegancji i prestiżu uniformu służbowego.

Kill-porn po polsku

Jest taki typ filmów, nazywa się kill-porn. Prawie każda produkcja Tarantino to kill-porn, dużo przemocy, dużo dosłowności, dużo krwi, obrażeń, zgonów, drgających trupów, agonii, znów krwi i fizyczności. Dotkliwe doznanie, dla jednych – po prostu ekscytacja zastępczo przeżywaną (bo via ekran) przemocą, dla innych – uzasadnione artystycznie odwzorowanie ludzkiej natury w działaniu, czy jeszcze inaczej racjonalizowany – przez estetyczne katharsis – dreszczyk emocji. Oczywiście, mówimy sobie jako widzowie, że to wszystko film, celuloid (no dobrze, zapis cyfrowy), farba, sztuczna krew, siniaki z palety charakteryzatora i wybuchy z CGI, to wszystko nieprawda, udawanie, aktorstwo, reżyseria, nie musimy współprzeżywać z aktorami, to nie są prawdziwi ludzie, to są ohydnie bogaci faceci i bogate facetki, którzy za symulowanie swojej śmierci w szesnastu dublach przed kamerą odjadą z planu filmowego kabrioletem. Możemy oddać się bez wyrzutów sumienia przyjemności patrzenia na pornograficzne zbliżenia ciosów i ran, bo to wszystko na niby, tylko zrobione tak dokładnie, żebyśmy emocjonalnie uwierzyli i się ekscytowali widowiskiem. Taki gatunek.

A tak to wygląda zaimportowane do Polski.

I oczywiście, można usiąść w leżaczkach, zjeść kiełbasę z grilla, popić piwem i popatrzeć, jak płonie makieta chałupy, na telebimach są kosy, widły i strzały, a lektor z offu podaje statystyki trafień. Osobna gromada lektorów w prasie i urzędach podaje kolejne uzasadnienia, dla których to wcale nie jest pornografia o zabijaniu: to mianowicie jest rekonstrukcja historyczna, to jest element polityki międzynarodowej, to jest oddawanie hołdu ofiarom rzezi. Różne padają uzasadnienia, bardzo szczytne, historyczne, moralne, pouczające, dla przyjemności popatrzenia na płonącą chałupę i ludzi uciekających z małymi dziećmi z pogromu. Władze gminy nie wahają się ucieszyć, że dzięki spektaklowi zarobią na turystach i gapiach. Mały biznes zaciera łapki, bo widzowie przecież nie na głodnego oglądali zabijanie i tortury, można było pohandlować kiełbasą i piwem, hamburgerami i watą cukrową, żeby publiczność nie czuła przykrego dyskomfortu w kiszkach popatrując na rekonstrukcję przebijania Wołyniaków widłami.

Coś, czego Tarantino nie miał (choć jego budżet na Django przewyższył zapewne roczny budżet całego Podkarpacia) a co miało Radymno: widzów, którzy byli naocznymi świadkami oryginalnych wydarzeń. Kill-porn gdzie strachem i bólem odtwarzanymi przez najętych aktorów może się upajać człowiek, który kilkadziesiąt lat wcześniej patrzył, jak zabijano mu bliskich i drżał, by bandyta nie dostrzegł i jego – to istotnie nowa jakość w tym gatunku i przełamanie kolejnych barier cywilizacji „nie wypada”. Jeśli obrońcy moralności tak strasznie pomstują na kino przemocy i stawiają tezę o szkodliwości filmów banalizujących zło przez jego opatrzenie się i estetyzację, to co powiedzą o podkarpackiej inscenizacji wydarzeń, których świadkowie żyją i byli obecni? Czy rozmyślne fundowanie traumy z odtworzenia najgorszego horroru ich życia jest wartością estetyczną, moralną czy historyczną? Jaki jest zysk z pokazania im na żywych aktorach, jak ginęli ich rodzice, rodzeństwo i sąsiedzi? Jak zmienia pozycję międzynarodową Polski odświeżanie krwawych wspomnień u kilku staruszków? Czy czują się uczczeni płonącą wśrod stoisk z frytkami makietą rodzinnej chałupy?

Jeśli już ktoś lubi gatunek kill-porn, to nie widzę, czemu nie miałby pójść do kina i zaznać przyjemności z patrzenia na doskonale zrobiony film. Nie widzę jednak powodów, dla którego miałby nazywać te produkcje historycznymi rekonstrukcjami w hołdzie bohaterom, lub ekscytować się, że dzięki litrom sztucznej krwi pozycja Ameryki na arenie międzynarodowej zyskuje na godności i autonomii. Jeśli lubisz patrzeć, to patrz, nie musisz w tym celu nazywać ulubionego gatunku pornografii kontrowersyjną rekonstrukcją dla uczczenia uczestników historycznych wydarzeń. Chyba, że jest w tej przyjemności patrzenia i rekonstruowania coś, czego się wstydzisz, i wolisz mu nadać jakieś ukrywające twoją przyjemność voyeurysty imię.

Wszystko źle

Zrobiłam sobie wycieczkę po prasie i internetach, i już wiem, co my – Polacy – robimy źle.

Wszystko.

Po pierwsze, żyjemy rozrzutnie, i nie odkładamy pieniędzy, a wszystko wydajemy na bieżąco, w dodatku w niewłaściwych miejscach, nie pobudzając koniunktury a napędzając kapitał dyskontom, lombardom i rujnując polską gospodarkę. Poważne firmy i przemysł są bardzo zatroskane naszą nieodpowiedzialnością w sprawie wydatków – nie kupujemy nowych samochodów, i przez to gospodarka nie rośnie. No właśnie, co my z tymi pieniędzmi robimy – nie odkładamy, nie inwestujemy, kupujemy jakieś śmieci na przecenach…

Może przynajmniej sensownie zajmujemy się resztą?
Ależ skąd!

Po pierwsze – pracujemy za mało. Za krótko. Nie inwestując i nie odkładając, za co nas rugano wcześniej, nie mamy szansy mieć dobrych emerytur, więc państwo nas zobliguje do tej zapobiegliwości. Pamiętajmy jednocześnie, by pracując więcej, pracować mniej, a zwłaszcza – nie w niedziele. No, ale pracujmy, bo same się pieniądze na inwestycje, konsumpcję i emerytury nie odłożą. Pracujmy, mając świadomość, że notorycznie zaniedbujemy rodzinę. Upominają nas w tej sprawie badacze, socjologowie i biskupi, ci ostatni proponują w dodatku rozwiązania niewymagające portfela: ot, zamiast pracy w niedzielę czy próżnych rozrywek w świątyniach konsumpji – wizyta w kościele, ale, oczywiście, to nie jest zakaz stymulowany religijnie.

Ach, a skoro o rodzinie. Ta też się zapuściła. Zamiast zakładać rodziny i rodzić dzieci, jak nam nakazują na własnym przykładzie politycy, młodzi ludzie są kompletnie rozwydrzeni, przyzwyczajeni do konsumpcyjnego i wygodnego trybu życia. Fenomenem pozostaje, że przy demograficznym lenistwie i bumelanctwie, mamy deficyt miejsc w żłobkach czy przedszkolach i przepełnione klasy w szkołach. A po powrocie do domu dzieci napotykają na kolejne skutki naszego egoizmu, o czym już było wyżej, to jest – na brak czasu i uwagi.

Wyszukiwanie materiałów do tej notki to kwadrans. Kolejny kwadrans mógłby wykazać źródła kolejnych tez, o pochodzeniu publicystycznym i politycznym – że jesteśmy za mało uduchowieni, ale zbyt New Age’owi, że nie chcemy podejmować pracy za sześćset złotych na rękę mimo wściekłego bezrobocia, że nie lubimy wyjeżdżać na wakacje czy chodzić do lokalów gdzie są małe dzieci, ale za mało przedsiębiorstw jest przyjaznych rodzinom, etc.

To jest świat mediów, i świat polityki. Tak jest kształtowane nasze narodowe – obywatelskie – poczucie wartości: na permanentnym sztorcowaniu i wykazywaniu, że jest źle, bo się źle staramy. To, że państwo jeszcze istnieje, zawdzięcza zapewne wyłącznie sile inercji, bo pretensje, jakie z sejmu, ambony i szpalt zgłasza wobec obywateli, wobec nas, wobec mnie osobiście, są sprzeczne i wzajemnie wykluczające. Co więcej, nie są poparte żadnym sensownym działaniem wspierającym pożądany kierunek zmian – poza nakazami i zakazami (politycy mogą nakazać jednocześnie pracę o dziesięć lat dłuższą i wykluczyć jeden dzień pracy w tygodniu, mogą w ramach promocji dzietności postulować zakaz aborcji i zarazem obcinać środki na leczenie przewlekłych i wrodzonych chorób u dzieci, i tak dalej), do których społeczeństwo ma się dostosować jak umie. Pracować więcej, lepiej, dłużej, rodząc zarazem dużo dzieci i spędzając z nimi mnóstwo wartościowego czasu, kupując polskie produkty, inwestując i napędzając gospodarkę, jednocześnie odkładając stosowne kwoty na swoje emerytury i na prywatne ubezpieczenia medyczne. Wskazana byłaby również zdolność żonglerki płonącymi maczetami, prawo jazdy na TARDIS i wózek widłowy oraz certyfikaty bilokacji.

Ta notka nie ma morału. Ta notka nie będzie wyrażać nawet specjalnej nadziei na zmianę treści w mediach i sejmie. W tym wszystkim zaszyta jest nadzieja, że politycy i eksperci gazetowi mówiąc o czymś, będą zdolni patrzeć na więcej niż jedną tabelkę z danymi jednocześnie, i zanim zagrzmią ultymatywnie i autorytarnie tonem zezłoszczonego rodzica – wspomną, czy tydzień wcześniej nie żądali czegoś zupełnie przeciwnego. Media i politycy próbują bowiem wychowywać społeczeństwo techniką interwencji od awantury do awantury, od katastrofy do katastrofy, mając zupełnie poza polem widzenia homeostazę społeczną. Bawią się prawem jak ryglami i pokrętłami, patrząc na jeden wskaźnik – i dopiero gdy następny grozi wybuchem, lecą interweniować, z krzykiem i pretensjami. Po kolejnej awanturze domowej prasówce odechciewa mi się traktować te medialne połajanki poważnie, bo nie da się – chyba że ktoś ma pamięć jak muszka owocówka. Albo poczucie humoru pozwalające po lekturze zbiorczej tych wszystkich pretensji, fochów, projektów zbawienia i restrykcji poprawiających kołderkę na trupie zacytować:

Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie

Trwożliwe króliczki

W zasadzie cały artykuł jest tak śliczny, że mam ochotę wkleić go w całości, polać się syropem i wytarzać w nim, a potem chodzić i budzić radość wśród współmieszkańców tego pięknego miasta.

Ambasadorką oburzonych [tęczą na Placu Konstytucji – przyp. moje] została Olga Johann, wiceprzewodnicząca Rady Warszawy z ramienia PiS. Wcześniej sama wielokrotnie składała przeciw tęczy interpelacje.

Interpelacja przeciw tęczy, tak powinien się nazywać tomik poezji.

(Swoją drogą, czy bycie politykiem/polityczką/radną powoduje amputację słuchu i wyczucia obciachu? Serio składa się interpelacje o takich tytułach i nie parska się śmiechem?)

Oddajmy głos pani Johann:

– Okazuje się, że towarzystwo spod tęczy  siada na schodach kościoła – mówi. Przyznaje, że nie jest to zabronione, ale parafian może niepokoić.

Aż się prosi o trawestację, w innej części internetów zwaną copypastą:

Okazuje się, że towarzystwo spod kościoła siada na schodach szkoły – mówi. Przyznaje, że nie jest to zabronione, ale uczniów może niepokoić.

– Okazuje się, że towarzystwo spod pomnika powstańców siada na schodach urzędu – mówi. Przyznaje, że nie jest to zabronione, ale urzędników może niepokoić.

I tak dalej.

Mnie uderzył w tej wypowiedzi obraz przelęknionych parafian, których ze spokoju i samozadowolenia wybija obecność w tej samej przestrzeni miejskiej ludzi o innych poglądach czy zapatrywaniach. To zabawne, że dominujące wyznanie (mityczne 95% katolików, zgadza się? to samo 95% które robi za uzasadnienie obecności funkcjonariuszy religii od przedszkola po hospicjum i obecności władz państwowych na wszystkich mszach) trwoży się niespokojnie, gdy na schodach jednego z kilkudziesięciu tysięcy ich obiektów przysiądzie kilkunastu ludzi wierzących w zupełnie inne ideały, mocno niezwiązane z religią. Mało zabawne jest, że dla komfortu tej większości, lękliwej jak króliczki (mimo swojej miażdżącej przewagi zagwarantowanej szeregiem zapisów ustawowych, takich jak Wartości Chrześcijańskie, obraza uczuć religijnych i szczególne miejsce świat katolickich w kalendarzu), pani radna usiłuje wykopać mniejszość z okolic świątyni, która – info dla osób odległych od stolicy – znajduje się poniekąd w centrum miasta, na przecięciu wielu szlaków komunikacyjnych, w otoczeniu knajp, sklepów i punktów usługowych otwartych dla zróżnicowanej klienteli. Pani Johann wolałaby, aby z przestrzeni publicznej w zasięgu wzroku korzystali tylko katolicy. W imię spójności poznawczej parafian.

Akcja Katolicka pisze w tej sprawie tak: „Zwracamy uwagę, że taki symbol jest wyznacznikiem wszystkich dotychczas odbytych w Warszawie publicznych imprez i manifestacji organizowanych przez środowiska deklarujące odmienne przekonania moralne. (…) Prezentowane tam treści i hasła, w tym również antykościelne, są zdecydowanie w sprzeczności z zasadami wyznawanymi przez chrześcijan. Dlatego wyeksponowanie tuż przed kościołem tej symboliki budzi wśród wiernych oburzenie i protest”. Autorzy listu zapewniają o swoim szacunku dla „inaczej myślących”, ale tolerancja nie jest możliwa, gdy pośrodku placu tkwi tęcza naruszająca ich uczucia religijne.

No co ja poradzę:

 Autorzy listu zapewniają o swoim szacunku dla „inaczej myślących”, ale tolerancja nie jest możliwa, gdy pośrodku placu tkwi kwietnik naruszający ich uczucia religijne.

Autorzy listu zapewniają o swoim szacunku dla „inaczej myślących”, ale tolerancja nie jest możliwa, gdy pośrodku placu tkwi jednorożec naruszający ich uczucia religijne.

Autorzy listu zapewniają o swoim szacunku dla „inaczej myślących”, ale tolerancja nie jest możliwa, gdy pośrodku placu tkwi krzyż naruszający ich uczucia religijne.

I tak dalej.

Tłumaczenie katolikom, że tęcza miewa pozytywne konotacje związane z pewną historyjką starotestamentową (poleca się jej odświeżenie w związku z ostatnimi oberwaniami chmur!), jest jałowe, ponieważ ich linia rozumowania jest taka, że tęcza na placu jest im wroga kulturowo i żadne konteksty biblijne tego nie poprawią, bo oni dobrze wiedzą, w czyim interesie ta tęcza. Oni nie zniosą, żeby pod kościołem stał symbol wrogiej im tolerancji. Oczywiście samo się prosi, by trollować panią Johann i jej Przerażony Legion Parafian pytaniem, czy wiedzą, że po grecku katholos znaczy powszechny i co oni na to w związku z przeganianiem hipsterów ze schodów kościoła, ale to byłoby kopanie wylęknionego króliczka. Oczekiwanie, by kościół, który procesuje się z Nergalem i Nieznalską rękami swoich gorliwców, kościół, który nasadza kaplice, krzyże i statuy na każdym metrze kwadratowym wolnej ziemi, poucza zarówno wyznawców i ateistów w zakresie moralności i żąda, by prawo odzwierciedlało katolicki punkt widzenia na życie seksualne; otóż, oczekiwanie by ten kościół przyjął do wiadomości istnienie ludzi niezainteresowanych jego sposobami krzewienia miłości bliźniego kijem i pałką ustawą i więzieniem, jest najwyraźniej mocno na wyrost. Natomiast pocieszające byłoby (gdyby nie było groteskowe), że majestat i groza tej instytucji jest tak wątła, że drży od zainstalowania jednej konstrukcji z kwiatków z tworzywa sztucznego, a jej wyznawcy tak są mimo przewagi liczebnej trwożliwi, że korzystanie z tej samej przestrzeni publicznej przez ludzi niewyznających tej samej bajki jest dla nich czymś tak konfundującym, że skłonni są usuwać własny dysonans poznawczy razem z hipsterami, ateistami i LGBT. I że radna Johann uważa, że ktoś powinien potraktować poważnie jej problemy z uzmysłowieniem sobie, że w dużym mieście, na jednym z głównych placów, poza katolikami będą też niekatolicy, i mogą oni również znaleźć się na schodach jednego z tamtejszych budynków.

Przerażające będzie dopiero, gdy jakiś urząd z fobiami pani Johann i jej Trwożliwego Legionu się zgodzi.

 

PS1. Wiem, że oprócz kabaretu Olgi Johann są też inne instytucje, których głosy w sprawie ujednolicenia polskiej memosfery brzmią znacznie mniej rozrywkowo. Pisali już o tym niegłupio:

Gothmucha

Ray Grant

Panoptykon

Nie zamierzam powtarzać ich argumentów, bo wyczerpali temat i słusznie ostrzegają przed rosnącą grupą ds zwalczania dysonansów poznawczych u większości. Mogę się tylko z nimi mocno zgodzić i jednocześnie trzymać kciuki, by nie mieli racji za kilka lat.

PS2. przepraszam za nadużywanie vonnegutowskiej frazy, ale cała ta historia brzmi jakby ją Kurt wymyślił.

Przegląd prasy w Gotham City

Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, w którym tomie Boy-Żeleński (a przysięgam, przeczytałam wszystkie dzieła zebrane – nie wliczam przekładów, na to żyję za krótko! – podstępnie dostępne w czytelni Biblioteki Narodowej, więc proszę mnie trochę zrozumieć) wspominając swój pierwszy pobyt w Paryżu opisywał swoje pochłonięcie lekturami. Oraz zanotował bon mot, który mi potwornie ugrzązł w pamięci – że jeśli chce się poznać jakieś miasto naprawdę, czym żyje, co je boli, co dotyczy mieszkańców najbliżej, należy przestudiować uważnie dział ogłoszeń drobnych w prasie.

Następnie były śliczne cytaty: o oddawaniu i wyprzedaży futer, anonse miłosne w funkcji poste-restante (Filomeno, wybacz nieporozumienie, będę we wtorek czekał pod pomnikiem, twój Aramis), ogłoszenia o licytacjach etc.

Od tamtej pory przyznaję, że nigdy nie pomijam działu ogłoszeń drobnych, zastanawiając się zawsze, co w dzisiejszej Warszawie odpowiada najbliżej paryskiej prasie bulwarowej: dostępnej dla biedoty, robotników, studentów i wannabe pisarzy i tłumaczy (oczywiście, mam świadomość, że ogromna część ogłoszeń towarzyskich i reklam wyprowadziła się na stałe do internetu, więc trudno o przełożenie jeden do jednego treści, ale tylko prasa papierowa daje ten aspekt lokalny, o którym mówimy). Zatem z pewnością żadna prasa ambitna, żadna specjalistyczna czy udająca biznesową. Zdecydowałam się na codzienną prasówkę prekariatu, darmową, rozdawaną na przystankach” „Metro”.

Czego więc dowie się przybysz docierający z obcej planety na Dworzec Centralny i otrzymujący przy wejściu do metra Centrum kilkukartkową gazetkę? Czym żyje Warszawa?

image

Ogłoszenia drobne:

Zdrowie – usuwanie ciąży (w tej edycji pod pseudonimem Ginekolog farmakologicznie, bywają również pełny zakres i wywoływanie miesiączek – poezja niedomówień w mniej niż 100 znakach, licząc numer telefonu) oraz protetyka.

Uroda – wyłącznie prostytucja, nazwana dla pełnej konspiracji masażem.

Praca – oferty sprzątania (dla kobiet), ochrony (dla osób z orzeczeniem niepełnosprawności) oraz prostytucji (tu poezja kamufluje za pomocą enigmatycznego koleżankę na prywatkę lub brutalnego atrakcyjne panie z zamieszkaniem 500 zł dziennie).

Oprócz tego – mieszkania na sprzedaż, skup samochodów powypadkowych i antyków i prace remontowe i blacharskie.

Usiłuję sobie wyobrazić miasto, pełne prostytutek w różnym wieku, steranych sprzątaniem kobiet i chromych oraz niedowidzących ochroniarzy pilnujących wraków aut, między którymi lawirują furgonetki murarzy i parkieciarzy. Miasto kobiet usuwających ukradkiem ciąże i sztukujących okazyjnie uzębienie. Miasto sępów skupujących kolekcje po zmarłych i wyprzedających mieszkania, remontujących mieszkania i wynajmujących po paskarskich cenach mieszkania na osiedlach strzeżonych przez rencistów. Miasto powypadkowych samochodów.

W zasadzie kiedy Warszawa stała się czymś pomiędzy Gotham a Sin City?

Rzeczy, których nie widać z okien sejmowego hotelu ani zza stolików w luksusowych restauracjach czy modnych klubach przeniosły się do darmowych gazetek. To nie jest pełna wiedza o mieście, to nie jest rocznik GUS ani zestawienie statystyczne z urzędu miasta, bo większość tych ogłoszeniodawców ani w GUS ani w urzędach się nie pokaże ani nie zarejestruje. To nie są branże, które w ogóle istnieją. To są te brakujące strony w rocznikach statystycznych, to są te nieistniejące aborcje, te prostytutki, których przecież w Polsce nie ma, to bezrobocie na czarno, te cuda z ubezpieczeniami samochodów, naprawami, warsztatami cudów, te usługi, które w życiu nie widziały faktury. To jest żywe miasto.