Nierzeczywistość, czyli język dyskursu

W roli motta dzisiejszej notki cytat z Witkacego.

Mówimy o rzeczach różnych, używając słów tych samych. Na tym polega nędza i bogactwo języka.

Jednym z najbardziej jałowych zajęć jest śledzenie tzw. wielkich dyskusji o sprawach społecznych w Polsce, znamiennie nazywanych przez część dziennikarzy (o, cześć, Gazeto Wyborcza) kompromisami społecznymi. Czy mowa o sporze aborcyjnym, czy o relacjach państwo-kościół, czy o wojnie: całkowicie wolny rynek vs państwo opiekuńcze, z pewnego punktu widać względnie na pewno, że strony nie dogadają się nijak, bo dogadać się nie sposób. Rzecz nie w oddaleniu stanowisk czy nasileniu ideologicznym, lecz w języku.

Mam wrażenie, że strony spierające się w kwestiach światopoglądowych używają dwu rejestrów: normatywnego, czyli postulatywnego (najczęściej robi to szeroko a mętnie rozumiana prawica) i deskryptywnego, opisowego (zazwyczaj bardzo szeroko rozumiana lewica). Już samo to powoduje, że w wielu sytuacjach dyskutują poniekąd obok siebie bardziej niż ze sobą, niestety, co gorsza, czasami te narracje im się mylą. Pozwolę sobie strywializować wywód przykładami. Gdy w sporze aborcyjnym zwolennicy ścisłego zakazu argumentują za nim, czerpią tak naprawdę z tego, co być powinno, i jak być powinno według ich wyobrażenia: kraj jest chrześcijański, katolicki, prawo stanowione jest odbiciem prawa bożego, Dekalog jest najlepszym wzorem prawodawstwa a katolicy nie usuwają ciąż. Dopóki poruszamy się w rejestrze normatywnym, takie głosy są uzasadnione (każdy z nas ma dużo wyobrażeń o tym, jak powinno być, i każdemu wolno je wygłosić z zapałem), gorzej, jeśli za pomocą szczególnego pomieszania pojęć następuje deklaratywne zaklasyfikowanie tych postulatów jako opisu rzeczywistości. W obliczu takiej wolty dyskutant staje się nieco bezradny, bo zamiast polemizować z wnioskami, musi podważać założenia, a dla tez tak ogólnych i tak totalnych* trudno wyjść poza nieco wątłe „Ale wcale że bo nieprawda, że wszyscy w Polsce są wierzący w to samo”, co w dużej mierze powoduje zapętlenie sporu i rozbicie go na mnóstwo dygresji. Podczas gdy strona postulująca wolny wybór kobiet w kwestii przerywania ciąży stara się trzymać opisywania problemu statystykami bądź (licząc na empatię rozmówcy) za pomocą konkretnych przypadków, czyli odwołuje się do bieżącej tu i teraz rzeczywistości, napotyka na trudny do przezwyciężenia argument z metafizycznie raz na zawsze zadekretowanej cywilizacji życia i heroizmu macierzyństwa wbrew trudnościom. Dyskurs: oficjalna a ciemna liczba zabiegów przerwania ciąży vs wszyscy Polacy szanują życie poczęte nie ma szansy na jakiekolwiek rezultatywne podsumowanie, ponieważ toczy się na różnych poziomach języka i na różnych poziomach logiki. Jedyną metodą doprowadzenia tej debaty do dających się jakkolwiek aplikować w prawie stanowionym czy społecznym konsensusie wniosków byłoby zdyscyplinowanie dyskutantów, by trzymali się jednego rodzaju narracji dla uniknięcia rozmijania się argumentów w powietrzu. Co z kolei tak naprawdę oznaczałoby przymus trzymania się rejestru opisowego, bo w ramach faktów i statystyk można przeprowadzać wnioskowania i argumenty – spory w zakresie tego, jak obie strony sobie wyobrażają, co być powinno wyglądają na nierozstrzygalne z powodu kolejnej pułapki.

Otóż poza rozjeżdżaniem się rejestrów opisowego i normatywnego w dyskusjach na istotne tematy, mamy jeszcze jeden podział – na abstrakcje i konkrety. Linia tego podziału przebiega złudnie blisko linii deskryptywne/normatywne, ale się nie nakłada, ponieważ, co jest żadnym odkryciem: obie strony sporu mają swoje ideały abstrakcyjne. (Dla porządku zaznaczę, że mowa o abstrakcji w sensie logicznym a nie potocznym, czyli nie o oderwaniu od rzeczywistości/mrzonce/nierealistycznym projekcie.) W szczególności większość opisów i argumentów normatywnych zawiera mniej lub bardziej świadomie odwołania do pewnych bliskich dyskutantowi abstrakcji: miłosierdzia bożego, wiary, pojęć grzechu i zbawienia lub pojęć sprawiedliwości społecznej, równości ludzi, praw człowieka i praw obywatela. Jako że powoływane w sporze abstrakcje należą do zbiorów częściej rozłącznych niż wykluczających, dyskusja zasadnicza znów odbywa się obok i pomiędzy stanowiskami. Można nieco fantazjować o tym, że niektóre abstrakcje są nieco mniej abstrakcyjne od innych, bo np. fundamentem praw człowieka przynajmniej w założeniu jest człowiek i jego potrzeby, natomiast o zbawieniu czy miłosierdziu możemy dyskutować tylko wyprowadzając wnioski z innych bytów abstrakcyjnych z branży teologicznej; natomiast niewątpliwie dobrze byłoby mieć uporządkowany zakres abstrakcji do których w dyskusji następuje odwołanie. Tu zresztą też natykamy się na pewne nieprzyjemności ze strony języka, gdy pozornie mówiąc o dość jednoznacznych (co do znaczenia, niekoniecznie zakresu) prawach człowieka mamy do czynienia z jednej strony z Ideą Człowieka (białego, wierzącego, dobrego i płodnego) a z drugiej – człowiekiem zupełnie pospolitym, mierzonym podatkiem, świadczeniem socjalnym lub roszczeniem sądowym. Tego typu pułapki powodują, że spór z pozornie prostego rozstrzygnięcia przepisami jednej życiowej sprawy rośnie w pojedynek filozoficzno-językowy z milionem odnóg ideologicznych.

Stąd byłoby najłatwiej zjechać w ogólnikową jeremiadę na temat zasadniczej niemożności komunikacji za pomocą języka i poprzestać na rozpaczy permanentnego niezrozumienia. Z braku niezbędnego w tym celu warsztatu nie pokuszę się o głębokie analizy z filozofii języka i poznania, pozwolę sobie poczynić na podstawie powyższych obserwacji pewne wnioski.

Otóż mam wrażenie, że większość tych zaciemniających manewrów odbywa się zupełnie nieświadomie i – niestety – w dobrej wierze. Pomijając, że do debaty publicznej żadna instytucja edukacyjna w Polsce w zasadzie nie przygotowuje, bo nie mamy ani tradycji klubów dyskusyjnych, ani nie uczymy się retoryki; otóż poza tym drobiazgiem, że nie dostajemy narzędzi, nie dostajemy też rzetelnego języka do argumentacji. Paternalizm szkoły połączony z wykładaniem jedynie słusznych poglądów i interpretacji podpierany jest argumentacją z Autorytetów Moralnych (zazwyczaj tercet patronów religijno-patriotyczno-egzotyczny: Jan Paweł II, Popiełuszko i Wyszyński) i daje w efekcie straszliwe przekonanie, że oto w sferze wyobrażeń, jak powinna rzeczywistość się układać, dyskusji tak naprawdę nie ma. Owa wizja pożądanego porządku rzeczywistości jest wręcz tak bezdyskusyjna, że dla wielu staje się nie tyle projektem, do którego chcieliby rzeczywistość wokół siebie doprowadzić, co deklaratywnie zostaje urealniona. Pal diabli, gdy dzieje się to w ramach jakiegoś pobożnego wishful thinking popełnianego przez liderów ruchów oazowych czy proboszczów, pal sześć, gdy takie rzeczy wygaduje zawodowy filozof z Frondy – nieprzyjemność całkiem realna zaczyna się, gdy to zatarcie granicy między postulowanym a istniejącym jest zapisana w aktach prawnych. Jako ponurą ciekawostkę chętnie podam najbardziej piętrowy przykład nałożenia się tych rejestrów, czyli preambułę do polskiej konstytucji, czyli aktu jak najbardziej normatywnego. Zawarta w niej deklaracja: (…) my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł (…) jest przecież pozornie wyłącznie zdefiniowaniem podmiotu mówiącego, a de facto – pobożną (pun intended) manipulacją uopisowiającą pewne zdanie normatywne. Otóż bowiem, gdyby jakiś dociekliwy logik się tu przyczepiał (a próbowali zawczasu), to poza postulatem, że dobrze by było, by to zdanie odzwierciedlało prawdę, nie mamy żadnych przesłanek by twierdzić, że owe dobre, piękne i sprawiedliwe abstrakcje były na pewno uniwersalne i czy aby wszyscy w narodzie się co do nich zgadzają tak samo jak chrześcijanie, i czy ci, co są wyznawcami bogów mrocznych i kłamliwych są jeszcze liczeni jako naród, a i w końcu, czy konstytucja dotyczyć ma wyłącznie narodu polskiego, czy też wszystkich obywateli polskich bez względu na narodowość. Oto niepokoje jakie budzi przyjęcie rejestru normatywnego za opisowy, nawet w najlepszej woli. Niestety, nie wszystkich o dobrą wolę możemy tu podejrzewać, często ta dobra wola ma raczej postać woli czynienia dobra na swój sposób każdymi środkami. Na przykład uczynienie ustawą Polaków fanami Jana Pawła, a mieszkańców Piastowa – bez wyjątku dziećmi Maryi (mam tu na myśli niedawne osiągnięcie rady miejskiej, która zupełnie serio na jakichś obradach zadekretowała oddanie Piastowa Maryi. Kontaminacja porządków przerażająca, ale zgodna z ogólną przesłanką, gdzie zamiast spory ideologiczne wygrywać argumentami, wygrywa się je dekretując zwycięstwo. Tu możemy wrócić na chwilę do pierwszego akapitu i pokiwać smutno głową nad nazywaniem najbardziej restrykcyjnej w Europie ustawy antyaborcyjnej kompromisem.)

Czy taka niezdolność dyskusyjna przekłada się na coś jeszcze, poza permanentnym rozgałęzianiem dyskursu na drobne i rozmijaniem się argumentacji w powietrzu? W pewnym sensie tak. Czytanie równoległe prawicowo-religijnych (a to trudnorozszczepialny zrost w Polsce) portali i prasy bieżącej czy portalu Krytyki Politycznej budzić może zdumienie i wątpliwość, czy ich treścią jest ten sam kraj za oknami. Nie chodzi o koncentrację na innych aspektach rzeczywistości czy bieżącej polityki. Chodzi o narrację z zupełnie innej strefy. Z jednej strony walka abstrakcji (cywilizacja życia vs cywilizacja śmierci) z drugiej problematyka śmieci czy podatków. Z jednej apologia macierzyństwa i świętości życia od poczęcia, nie jako postulaty a fakty bezsporne, z drugiej kwestia żłobków czy relacjonowanie dzień po dniu procesu dzieciobójczyni.

W jakimś stopniu rzeczywistość zakotwiczona jest w języku, którym mówimy, w języku, w jakim myślimy. Język, którym nie umiemy się spierać o istotne problemy, w którym tylko mantrujemy definicje tych problemów w wyuczonych rytuałach i liturgiach rozszczepia nam rzeczywistość. Gdy w sporze rozmijamy się nie tyle poglądami, co poziomami myślenia (lub bezmyślenia, gdy myślenie zastępuje odtwarzanie formuł czy cytatów) i nie umiemy ustalić, o co w zasadzie chcielibyśmy spór prowadzić i dokąd dotrzeć, nie tylko tracimy zdolność kompromisu czy konkluzji, w jakimś stopniu tracimy też poczucie rzeczywistości wspólnej dla nas wszystkich. A wówczas porozumienie staje się niemal zupełnie niemożliwe.

________________________________________________________________________

**W przypadku nieświadomego lub celowego podłożenia w miejsce definicji opisowej – tezy normatywnej (jak np. wszyscy Polacy to rzymscy katolicy, więc …), mamy najczęściej do czynienia z dodatkowymi nielegalnymi zabiegami na samym języku, takimi jak zawłaszczenie podmiotu, generalizacja (ukochane przez polityków wielkie kwantyfikatory tam, gdzie bezwzględnie należało umieszczać zwykłe) czy ze zwyczajnymi błędami logicznymi w rodzaju prawdziwego Szkota (aka prawdziwego Polaka). Te konsekwencje podmiany rejestru dają efekty szalenie nośne erystycznie i potwornie trudne do jednoczesnego obalenia, stąd pokusa dokonywania symetrycznych zachwaszczeń z drugiej strony. Na spór to nie pomaga, bo miast głównego dyskursu wnet mamy do czynienia z minidyskursami o to, czy wszyscy Polacy to są chrześcijanie, czy wszyscy chrześcijanie to katolicy, co to znaczy prawdziwy Polak i czy jest nam potrzebna tożsamość oparta na wyznaniu do czegokolwiek w stanowieniu prawa – to wszystko jako erystyczne odpryski sporu o aborcję lub antykoncepcję. Owszem, są to wątki warte szermierki, ale po pierwsze: nieprzekładalne na zapisy prawa w tej konkretnej sprawie, po drugie – jako ideologiczne bardzo mało podatne na rozstrzygnięcia jednoznaczne i akceptowalne dla wszystkich.

17 thoughts on “Nierzeczywistość, czyli język dyskursu

  1. Notka mądra i ze wszech miar słuszna, ale – niestety – to głos wołającego na puszczy i przekonywanie przekonanych. Żadna posługująca się normatywnym sposobem kreowania dialogu osoba nie przejrzy na oczy po przeczytaniu tej notki – właśnie z powodów, jakie w niej wymieniłaś. no, ale, podejrzewam, nie takie było jej założenie. Ja mogę tylko szczerze i od serca napisać – good work.

  2. @misiael1:
    Dziękuję.
    Przekonani do koncepcji normatywizacji dyskursu i dekretowania swoich abstraktów raczej tu i tak nie trafią. Notka powstała by w jakiś sposób uporządkować to, co myślę i ewentualnie skonfrontować z lepszymi od siebie pomysły. Oraz by zmotywować się do pilnowania porządku we własnych dyskusjach, również internetowych.

  3. Stokrotne dzięki za informację o decyzji rady miejskiej Piastowa. Mój świat już nigdy nie będzie taki sam.

  4. Jako człowiek okazjonalnie piszący do KP częściowo zgadzam się z Twoją notką. Problem polega na tym, że niektóre pola dyskusji (np. edukacja) są tak zabagnione retorycznie, że dyskusje normatywne nie mają sensu bez części deskryptywno-konkretnej. Hartman i ja piszemy o „wyrównywaniu szans”, ale trzeba spojrzeć na szczegóły, aby zobaczyć różnice.

    Kluby dyskusyjne nie uczą ucierania poglądów i konkretów, uczą raczej sztuczek retorycznych. Debaty oksfordzkie są dla mnie puste – bo ludzie rzadko sięgają po jakieś źródła. Dla mnie to spadek tradycji intelektualisty z papierosem, który dziś o Heglu jutro o węglu.

  5. @Marcin Zaród:
    Nie mam nic przeciwko dyskutowaniu w dowolnym rejestrze, byle ich nie mieszać. Poza tym, nie sądzę by dało się dojść do jakichś konkluzji w sporze bez uporządkowania o czym obie strony mówią zarówno w sensie desygnatów jak i postulatów, co musi zaangażować obie części sporu.
    Co do klubów dyskusyjnych – być może nie są panaceum, ale wydają mi się krokiem w dobrą stronę. Same sztuczki oczywiście są słabą propozycją, ale choćby poznanie ich i umiejętność wyłapania ich w dyskusji są czymś, czego w dużej mierze brak w debacie publicznej. Poza tym nie widzę przeciwwskazań, by w ramach klubów dyskusyjnych nie uczyć oprócz chwytów retorycznych również podstaw wnioskowania, rozpoznawania błędów logicznych, stosowania zasad tak podstawowych jak onus probandi czy dyskwalifikowania dowodzenia kołowego. Podejrzewam, że odbyłoby się to z zyskiem.

  6. @ Naima

    „Poza tym, nie sądzę by dało się dojść do jakichś konkluzji w sporze bez uporządkowania o czym obie strony mówią zarówno w sensie desygnatów jak i postulatów, co musi zaangażować obie części sporu.”

    Tu masz oczywiście rację, bo ustalenie wspólnej bazy jest warunkiem sensownej dyskusji.

    „Nie mam nic przeciwko dyskutowaniu w dowolnym rejestrze, byle ich nie mieszać. ”

    W teorii masz oczywiście rację. Ale w praktyce ciężko mi np. dyskutować o postulatach zmian w edukacji dopóki jakoś nie określimy sytuacji obecnej. Tu oczywiście wracamy do Twojej trafnej obserwacji odnośnie tego, że konkluzywne dyskusje da się prowadzić tylko w oparciu o choć trochę intersubiektywne fakty / przykłady / konkrety.

    Naprawdę nie umiem napisać tekstu postulatywnego (odnośnie zmian) bez oparcia się o jakieś raporty, dane cokolwiek.

    „Co do klubów dyskusyjnych – być może nie są panaceum, ale wydają mi się krokiem w dobrą stronę. Same sztuczki oczywiście są słabą propozycją, ale choćby poznanie ich i umiejętność wyłapania ich w dyskusji są czymś, czego w dużej mierze brak w debacie publicznej. Poza tym nie widzę przeciwwskazań, by w ramach klubów dyskusyjnych nie uczyć oprócz chwytów retorycznych również podstaw wnioskowania, rozpoznawania błędów logicznych, stosowania zasad tak podstawowych jak onus probandi czy dyskwalifikowania dowodzenia kołowego. Podejrzewam, że odbyłoby się to z zyskiem.”

    To jest niezły przykład – Ty uznajesz skuteczność klubów dyskusyjnych, ja niekoniecznie. I tak z wspólnego postulatu (Poprawić kulturę dyskusji) przechodzimy w konkrety: Skąd brać kapitał kulturowy tam, gdzie go nie ma? Czy kluby uczące nieuczciwych sztuczek retorycznych też realizują nasz postulat? Nad tym wszystkim stoi następne pytanie: Czy taka kultura dyskusji nie jest tylko atrybutem pewnego habitusu wymarzonych intelektualistów?

  7. @Marcin Zaród:

    Co do dyskursów: ależ my się zgadzamy w pełni! Czy przy sporze, czy przy pisaniu manifestu najpierw ustalamy stan faktyczny i czy zgadzamy się w jego odbiorze, a potem możemy postulować i normatywizować do momentu, gdy wizje nam zaczną kolidować.

    Ad kluby dyskusyjne: jeśli mamy postulat „poprawić kulturę dyskusji” – to zaczynamy od tego, czego najbardziej nam brak w bieżącej debacie.
    Ja mówię:
    1. zdolności selekcji źródeł informacji
    2. umiejętności przedstawienia stanowiska z rozbiciem na część opisową i postulatywną i nie mieszaniem tychże porządków w obrębie jednej myśli
    3. umiejętności wnioskowania (w praktyce: omijania błędów logicznych i wyłapania ich u rozmówcy, by uniknąć jałowych meandrów)
    4. umiejętności meta (czyli trików erystycznych)

    Kolejność z grubsza odzwierciedla moją hierarchię potrzeb w dyskusji. Gdzieś tam jeszcze powinna istnieć jako-taka kompetencja językowa, która pozwoli się wysłowić czymś więcej niż cytatami z księdza/superaka/demotywatorów.
    Twoja hierarchia potrzeb w tym wątku może być inna, ale od protokołu rozbieżności między naszymi postulatami a rzeczywistością zaczynając możemy dojść do jakichś wniosków, JAK I CO naprawiamy.
    Skąd brać kapitał kulturowy to w ogóle doskonałe pytanie w każdym kontekście, nie tylko klubów.
    A czy kultura dyskusji nie jest tylko formą dekoracji? Nie, po stokroć. Umiejętność dyskutowania, spierania się i dochodzenia do konsensu jest niezbędna na każdym poziomie funkcjonowania. Nie chodzi zawsze o ustawę antyaborcyjną, czasami o kompromis w kwestii opłat za wywóz śmieci na terenie spółdzielni mieszkaniowej czy zagospodarowanie osiedlowego nieużytku z nadwyżki funduszu remontowego. O takie rzeczy spieramy się na co dzień, fajnie, jakbyśmy mieli narzędzia.

  8. Kurcze, to ja może ze trzy zdania skrobnę jako filozof języka :>

    Problem nie leży w normatywnym i deskryptywnym języku, bo siłą rzeczy dyskusje na temat prawodawstwa muszą być koniec końców normatywne. W tym miejscu wchodzi stary (znany przynajmniej od czasów Hume’a) problem nieprzekładalności zdań o faktach na zdania o normach (w skrócie tzw. problem „is-ought”). Innymi słowy – z żadnego zdania o faktach nie wynika wprost żadne zdanie o normach, potrzebne są jakieś łączniki, które wyprowadzają określone normy z określonych faktów, a te łączniki nie należą już do sfery faktów, tylko do światopoglądu.

    Trudność polega na tym, że z reguły strony sporu nie rozumieją właśnie tego, że zasadnicza część niezgodności tkwi właśnie na tych łącznikach (które dla odmiany są często bardzo głęboko zagnieżdżone w światopoglądzie). Mamy więc do czynienia z dwoma zasadniczymi typami błędów popełnianymi w dyskusji – które zresztą scharakteryzowałaś w tekście. Jeden czyni prawica, przenosząc normy do sfery faktów (i to są te wszystkie teksty o „Polsce katolickiej” etc.), drugi czyni lewica, przenosząc fakty do sfery norm.

    Dobry przykład tego drugiego widać chociażby u Ciebie w tekście. Piszesz:

    Podczas gdy strona postulująca wolny wybór kobiet w kwestii przerywania ciąży stara się trzymać opisywania problemu statystykami bądź (licząc na empatię rozmówcy) za pomocą konkretnych przypadków, czyli odwołuje się do bieżącej tu i teraz rzeczywistości (…)

    Pomijam te rodzaje argumentacji prawicowej, które próbują za pomocą demagogii czy po prostu kłamstw walczyć z niewygodnymi faktami, ale przecież clou argumentacji w tej kwestii będzie inne: nawet jeśli empatia sugerowałaby nam w danym momencie postąpić inaczej, to przecież empatia jest w pewnych przypadkach złym wyznacznikiem norm etycznych (*wstawić standardowy przykład o cierpiącym narkomanie na głodzie żebrzącym o działkę*). Innymi słowy, możemy się zgadzać z faktami (liczba ukrytych aborcji) czy nawet z obserwacjami z zakresu folk psychology (cierpienie kobiety w ciąży), ale spierać co do dopuszczalności aborcji. Problemem nie jest tu bowiem spór o fakty, tylko metafizyczny (a w gruncie rzeczy światopoglądowy, o czym zaraz) spór o istnienie/nieistnienie tutaj wyższego dobra.

    Myślę, że skądinąd masz niesymetryczny obraz sytuacji: swoje argumenty znasz dobrze i raczej od strony życzliwej, a argumenty prawicowe – raczej w wersji karykaturalnej, przedstawione nieżyczliwie bądź dobrane od najbardziej krzykliwych (i z reguły mało merytorycznych) przedstawicieli. Lewica bardzo upodobała sobie dekonstrukcję jako narzędzie do analizy dyskursu społecznego, tylko niebezpieczeństwo tkwi w tym, że dekonstrukcja jest u swojego trzonu zabiegiem literackim: bardzo dobrze nadaje się zatem nie tylko do analizy zjawisk społecznych, ale także do tworzeniu eleganckiej mitologii wroga. Jeśli miałbym się gdzieś doszukiwać przyczyn nieumiejętności dialogu, to raczej właśnie w owym braku życzliwości polemicznej. Prof. Chwedeńczuk, u którego swojego czasu pobierałem pierwsze nauki filozoficzne, zwykł mawiać, że aby dyskutować z poglądem przeciwnika, najpierw powinniśmy poświęcić czas na skonstruowanie jego najmocniejszej możliwej wersji – jeśli będzie trzeba, nawet mocniejszej niż to, co nasz oponent rzeczywiście przedstawił w dyskusji. Niestety, ta zasada jest u nas (i nie tylko u nas, w ogóle z reguły wy dyskursie politycznym, gdzie liczy się bardziej efekt erystyczny niż konkluzje z dyskusji) nagminnie łamana.

    Co do abstraktów: problem polega na tym, że obie strony lubią się chować za abstraktami, co niezmiernie utrudnia dyskusję, bo abstrakty nie są bezpośrednio referencyjne – nie możemy zatem uzgodnić ich odniesienia po prostu pokazując na wspólne fragmenty świata. Przecież to kontynentalni filozofowie (o przeważających sympatiach lewicowych) są oskarżani o wprowadzenie do filozofii mętnego i mało konkretnego języka, w którym nie da się prowadzić żadnych polemik ze względu na brak możliwości ustalenia, co właściwie poszczególne zdania oznaczają, a bardziej ogólnie – jak przedstawione w tekstach tezy odnieść bezpośrednio do rzeczywistości (polecam bardzo dobry, choć oczywiście mocno zgryźliwy i stronniczy tekścik „How to deconstruct almost anything”). Natura tych abstraktów jest oczywiście nieco inna: te po stronie prawicowej często mają pochodzenie supernaturalne, te po stronie lewicowej pretendują do miana naukowości, efekt jest natomiast ten sam – brak możliwości porozumienia ze względu na stosowanie nie tylko rozbieżnego, ale nawet nieuzgadnialnego języka („osoba niewierząca nie jest w stanie zrozumieć, jak to jest wierzyć w Boga osobowego” vs. „nie mogę Ci tego wyjaśnić, jeśli chcesz zrozumieć, co Derrida miał na myśli, to przeczytaj jego dzieła zebrane”).

    Na koniec co do tego światopoglądowego charakteru rzekomo metafizycznych sporów – problem polega na tym, że rozstrzygnięcia o charakterze metafizycznym często są jedynie pochodną szerszego poglądu na świat, dlatego same w sobie mają charakter raczej arbitralny, a argumentacje na ich rzecz często są raczej racjonalizacjami niż argumentacjami (dlatego ich wymiana kompletnie nie ma sensu). Tak np. ma się rzecz ze sporem nt. aborcji, a konkretnie pytaniem „czy zarodek to już człowiek, czy jeszcze nie?”. Pozornie jest to spór metafizyczny – w praktyce jest to spór zupełnie innego rodzaju – o etykę seksualną i podejście do seksualności w życiu człowieka. I tu pojawia się ostatni problem – czasem po prostu różnice w poglądach w tego typu kwestiach sprowadzają się do różnić w podejściu do życia i zasypanie owych różnic w dyskusji jest zwyczajnie niemożliwe. Tyle tylko, że dopóki brak będzie zrozumienia stanowiska drugiej strony i zastępowanie go karykaturalnymi jego wersjami w postaci sloganów prezentowanych przez najbardziej rozkrzyczanych przedstawicieli życia publicznego, dopóty nawet spisanie protokołu rozbieżności nie będzie możliwe.

  9. @pwilkin:
    Bardzo dziękuję za uwagi, zwłaszcza, że są bardzo fachowe i dużo lepiej ujmują to, co jako laik próbowałam tutaj napisać.
    Przepraszam, że nie odpowiadam od razu, ale wczoraj miałam zbyt zabiegany dzień, by porządnie się skupić nad Twoim tekstem.
    Po kolei spróbuję się odnieść: problem IMHO nie leży w istnieniu dwu porządków, co w ich mieszaniu i nieświadomym używaniu wymiennie przy argumentacji. Oczywiście, prawodawstwo jest eo ipse normatywne więc takim językiem musi być pisane, natomiast oburza mnie podszywanie się zdań normatywnych pod deskryptywne i z powrotem, bo to zaciemnia przeraźliwie.
    Jakim językiem spierać się o metafizykę? Tzn. jak się spierać światopoglądowo tak, żeby w wyniku mieć jakieś realne rozwiązania dające się zastosować (as in prawo, obyczaj, przyjęte spektrum dopuszczalnych rozwiązań)? No więc w świecie idealnie kulistych krów wyobrażam sobie, że strony sporu same dla siebie porządkują zestaw argumentów, z jakich czerpią: z jakich abstrakcji wywodzą stanowisko, jak wyprowadzają normy z abstrakcji etc, i wówczas konfrontują, czy abstrakcje są sprzeczne, rozłączne czy dają się zawrzeć, ergo wyprowadzić wspólne stanowisko lub wyłączyć grupę wyjątków. Oczywiście, jeśli jakiś maniakalny semiotyk wkroczy z rachunkiem zdań do rozmów o abstrakcjach może się okazać, że obie strony ględzą bez sensu (w rozumieniu logicznym), co będzie oczywiście powodem do wspaniałej zabawy (jak w przypadku liczenia rachunkiem zdań Kierkegaarda), ale nie da żadnego wyniku. Zatem, jeśli zejdziemy na ziemię, można spróbować od drugiego końca – by obie strony sformułowały najpożądańszą normę. Te normy będą oczywiście na kolizyjnym. Wówczas można spytać, dlaczego ta ich norma tak wygląda (jaki wyższy porządek moralny/etyczny leży u podstawy, jaki cel) i spróbować znaleźć w tych porządkach cechy na tyle wspólne, by dało się stanowiska zbliżyć i ustalić wspólną normę.
    Anedgota o radzie Chwedeńczuka doskonała, postaram się zastosować przy najbliższej okazji, bo świetnie pomaga na merytoryczność i efektywność dyskusji.
    Ad niesymetria i nieuczciwość notki – masz dużo racji, że skupiłam się głównie na błędach prawej strony dyskusji, zwłaszcza wykorzystując najjaskrawsze przykłady. Przyznam, że usiłowałam się uzwięźlić tak maksymalnie, jak się da, by nie zarżnąć tych kilkudziesięciu osób, które tu zaglądają same z siebie i uznałam, że ewentualny ciąg dalszy nastąpi, gdy wymyślę, jak sensownie pokazać lewicowe nadużycia w sporach. Oczywiście, trudniej się widzi pewne błędy własnej strony, bo i błędy atrybucji i dysonans poznawczy i trudność decentracji w takiej pozycji. Naturalnie, powinnam w tej notce się bardziej postarać, i – jeśli się zgodzisz – pozwolę sobie wykorzystać Twoje uwagi przy przerabianiu jej w przyszłości.

  10. prawodawstwo jest eo ipse normatywne więc takim językiem musi być pisane

    Najśmieszniejsze, że nie jest. Ustawy pisze się przy użyciu zdań oznajmujących czasu teraźniejszego. Hi hi.

  11. No ale one mają znaczenie: jak się coś POWINNO robić, prawdaż? Że spółkę się powinno/musi zakładać tak a nie inaczej, że żeby złożyć oświadczenie woli, to trzeba spełnić takie a nie siakie warunki etc.

  12. @naima online
    No ale tak, niemniej mówiliśmy o języku. Są dowody, że da się formułować zdania o zakazach i nakazach bez użycia trybu rozkazującego, choć nie wiem, czy to dobrze.

  13. @ Gammon:

    No ale przecież tu raczej (o ile dobrze odczytuję intencje autorki) rozmawiamy o semantyczno-pragmatycznych aspektach języka, a nie o składni. Skądinąd praktycznie każdy język naturalny ma tyle przykładów na to, że można semantycznie wyrazić coś, co składniowo wygląda zupełnie inaczej (nakazy za pomocą czasu przyszłego dokonanego: „przyjdzie i przyniesie z dziekanatu…”, opisy czasu przeszłego za pomocą czasu teraźniejszego: „Jasiowi stanęła przed oczyma scena z dzieciństwa. Idzie ulicą…” itp.), że konstatacja, że (widoczna) składnia i semantyka nie muszą iść w parze jest raczej chyba mało interesująca.

    @ naima:

    Oczywiście, prawodawstwo jest eo ipse normatywne więc takim językiem musi być pisane, natomiast oburza mnie podszywanie się zdań normatywnych pod deskryptywne i z powrotem, bo to zaciemnia przeraźliwie.

    Ja tu widzę problem raczej w tych nieszczęsnych zdaniach łącznikowych, które tak naprawdę nie przynależą do żadnego z rejestrów w pełni (ani do opisowego, ani do normatywnego), a lubią się przeciskać do obu. Jak chociażby wspomniane „większość Polaków to katolicy” – traktowane domyślnie to oczywiście zdanie o faktach, co do którego można dyskutować, można rozmaicie interpretować, ale tak naprawdę jego domyślna intencja jest inna: „większość Polaków to katolicy, a [np.] katolik to taka osoba, która jest przekonana co do zasadności zakazu przerywania ciąży”. I mamy problem, bo bardzo trudno jest często w takich zdaniach pokazać, że mamy do czynienia z ekwiwokacją (tzn. „katolik” jako osoba, która czysto nominalnie opisuje siebie jako katolika vs. „katolik” jako osoba w pełni podzielająca dogmaty wiary katolickiej). Dalej mamy jeszcze bardziej perfidne przypadki, czyli np. zdania łącznikowe w rodzaju „podstawą etyki powinna być empatia”, które są generalizowane po cichu na „podstawą etyki powinna być empatia w każdym przypadku”, a osoba negująca owo mocniejsze zdanie (znów, nie wprost, np. wyrażając wątpliwość w konkretnej kwestii etycznej) automatycznie wychodzi na nieempatycznego buca.

    Problemem jest też to, że w różnych dyskursach te same (nominalnie) terminy czy predykaty mogą posiadać bądź nie posiadać składnika normatywnego. Świetnym przykładem jest „wolność”, która w chrześcijańskim rozumieniu zawiera składnik normatywny (bo każdy grzech jest ograniczeniem wolności), a w liberalnym rozumieniu (jako brak fizycznych / prawnych ograniczeń) go (raczej) nie zawiera. Czasem te różnice semantyczne są dość widoczne (jak w przypadku wolności), czasem słabo widoczne, bo terminy się semantycznie prawie pokrywają („osoba ludzka”). Czasem dla odmiany strony posiadają inne terminy na opisanie niemal tego samego, ale emocjonalne nacechowanie danego terminu w sporach powoduje, że nie nadaje się on do wypracowania wspólnego słownika (moim ulubionym przykładem jest tutaj termin „prawo naturalne”, który u Tomasza, od którego praktycznie cała współczesna tradycja chrześcijańska go bierze, praktycznie pokrywa się semantycznie ze współczesnym rozumieniem terminu „intuicja moralna”, natomiast w dyskusjach jest wykorzystywany w sposób kompletnie odmienny, niemalże pozbawiony jakiejkolwiek semantyki).

    No więc w świecie idealnie kulistych krów wyobrażam sobie, że strony sporu same dla siebie porządkują zestaw argumentów, z jakich czerpią: z jakich abstrakcji wywodzą stanowisko, jak wyprowadzają normy z abstrakcji etc, i wówczas konfrontują, czy abstrakcje są sprzeczne, rozłączne czy dają się zawrzeć, ergo wyprowadzić wspólne stanowisko lub wyłączyć grupę wyjątków.

    Tyle, że to by wymagało życzliwej atmosfery dyskusji z obu stron. Niestety, dyskusje są często zdominowane (trochę z definicji) przez osoby zaangażowane, a przez to mające tendencje do emocjonalnych reakcji. Do tego dochodzą mechanizmy solidarności grupowej, tzn. „biją naszych, trzeba dać odpór”. Dlatego tak naprawdę myślę, że skuteczne może być tylko podejście odwrotne – tzn. osoba z obozu przeciwnego do X próbuje dokonać życzliwej analizy argumentów za X (wtedy już być może z pomocą osób sympatyzujących z X).

  14. @misiael1:
    głos wołającego na puszczy i przekonywanie przekonanych
    więc nie. Bo dyskurs nie jest stanem, lecz rozciągniętym w czasie procesem. A zresztą: przyczyny uporczywego powrotu mroków można i należy się dopatrywać w defetyźmie oświeconych; są oni (poniekąd słusznie) przekonani, że obdarzonemu łaską refleksji i dobrodziejstwem wątpliwości wystarczy raz, jasno, zrozumiale i dobrze. To sprawia, że na wyjściu są przegrani, ponieważ mało oświecony adwersarz będzie wciąż na nowo i do znudzenia infekował swym bełkotem coraz to nowe i podatne umysły. Dlatego takie teksty uważam za istotne. .Gdzie wołać, jak nie na puszczy?

    @pwilkin:
    Tyle, że to by wymagało życzliwej atmosfery dyskusji z obu stron
    Zaczyna się robić (dla mnie) ciekawie, gdy pojawia się – pozornie głupie może – pytanie: a niby dlaczego nie jest/nie może to być możliwe? Istnieją kultury, gdzie jest. Istnieją też takie, gdzie nie. Co je różni? Może jest to naiwne pytanie, ale skoro nie jesteśmy w stanie zmienić obowiązującego (i najwidoczniej dla uczestników jedynie wyobrażalnego) modelu dyskusji , to jakimś wyjściem mogłoby być zastanowienie się nad lokalnymi przyczynami takiego stanu rzeczy?

  15. @ telemach:

    Zaczyna się robić (dla mnie) ciekawie, gdy pojawia się – pozornie głupie może – pytanie: a niby dlaczego nie jest/nie może to być możliwe?

    Z moich prywatnych obserwacji/refleksji:

    1. To, o czym napisała Naima: brak jakiejkolwiek edukacji z gatunku „sztuka argumentacji”, brak treningu dyskusyjnego w szkole, zniechęcanie uczniów do dyskusji itp. Kiedyś robiłem porównanie, jak wyglądają fora internetowe (popularne, nie żadne naukowe) uczęszczane przez licealistów / studentów. Różnica między forami polskimi a amerykańskimi aż kłuła w oczy. No, ale tam się ćwiczy umiejętność argumentacji i wymiany zdań już od podstawówki.

    2. Drażliwość tematów i osobiste zaangażowanie emocjonalne stron. Nawet we wspomnianych tutaj USA, gdzie kultura dyskusji stoi na dużo wyższym poziomie, w momencie, w którym pojawiają się dyskusje „drażliwe” (o aborcji, molestowaniu seksualnym, prawach i przywilejach mniejszości itp.) w grę zaczynają wchodzić emocje. Trudno jest się zdystansować i życzliwie spojrzeć na czyjeś stanowisko, jeśli czujemy, że skutki tego stanowiska dotykają nas na co dzień. Jeszcze trudniej jest przypisać osobie posiadającej określone poglądy dobrą wolę, jeśli sami cierpieliśmy lub ktoś w naszym otoczeniu cierpiał od osoby prezentującej poglądy zbliżone.

    3. Mocna dysproporcja stron – polskie społeczeństwo jest bardzo tradycjonalistyczne, co oznacza, że osoby prezentujące konserwatywne poglądy prezentują je często „z pozycji siły”, dla odmiany osoby prezentujące poglądy liberalne – czuja się tłamszone. Do tego dochodzi odwrócenie sytuacji w szeroko pojętych środowiskach elit (zwłaszcza humanistycznych), gdzie dla odmiany to stanowiska konserwatywne bywają przedmiotem ośmieszenia czy wręcz ostracyzmu. W efekcie zamiast wymiany argumentów mamy przepychankę z gatunku „my mamy głos elit” vs. „my mamy większość”.

    4. „Aktywizm” środowisk internetowych, polegający na tym, że zdanie zabierają tu często osoby posiadające bardzo mocny i określony pogląd na dany temat. Zetknięcie skrajności niespecjalnie sprzyja łagodnej atmosferze dyskusji.

  16. Pingback: Co KRRiTV rozumie z telewizji | Naima w sieci

  17. Pingback: Prawa kobiet, ale… | Naima w sieci

Dodaj komentarz