Ile waży wiara na wadze moralnej?

Czy duchowość rozumiana jako podzielanie jakiegoś zorganizowanego zespołu przekonań na temat (uogólnijmy) zjawisk ponadnaturalnych oraz celu istnienia istot myślących jest wartością samą w sobie? Czy aktywna przynależność do organizacji zajmującej się zgłębianiem i propagowaniem takich przekonań jest dobra czy zła? Na ile uważamy ją za cenną po prostu, a na ile – w miarę osobistych sympatii czy też współudziału w podobnych, jeśli nie tych samych strukturach? Czy głęboka duchowość i intensywna wiara, zgodna z dogmatami jakiejś oficjalnej doktryny, jest okolicznością łagodzącą w przypadku, gdy obdarzona tąż duchowością osoba popełnia czyny, które uznajemy za naganne? A co, jeśli te czyny popełniane są ze względu na owe przekonania i stanowią rezultat interpretacji przez daną organizację konkretnych kanonów wiary? Czy wówczas nasza ocena czynów pozostaje bez zmian? Czy zastosujemy łagodniejsze kryteria, czy wręcz surowsze dla postępków obiektywnie złych czy szkodliwych, gdy są wynikiem przemyśleń opartych na wieloletniej tradycji metafizycznej? A jeśli tradycja jest wielowiekowa? Jeśli jest nam znana od zawsze, nawet jeśli nie w pełni się z nią identyfikujemy, ale pośrednio zostaliśmy przez nią ukształtowani? A jeśli jest to zupełnie nieznany nam zespół przekonań, o którym mamy dość wyrywkową i powierzchowną wiedzę, pochodzącą raczej z trzeciej ręki i nie wspartą całym bagażem znajomej kultury i cywilizacji?

Czy tradycja wyrobu amuletów z części ciała albinosów w Tanzanii budzi w nas zrozumienie i akceptację? (Amulety sporządzone z ich włosów, krwi, kawałków kończyn etc uchodzą za magiczne, przynoszące dobrobyt i szczęście, pomnażające majątek. Niestety, nie wszyscy chętni na takie artefakty są skłonni poczekać, aż albinos sam z siebie umrze i udostępni składniki, stąd też powstają osady schroniska na terenie Tanzanii i krajów ościennych, służące ochronie osób dotkniętych tą mutacją) Czy nasz stosunek wobec tanzańskich amuletów bardzo się różni od tego, co myślimy o naszych europejskich amuletach wytwarzanych z ciał wisielców (a także, bardziej ekonomicznie, ze sznura, na którym powieszono człowieka)? A co sądzimy o relikwiach pierwszego stopnia? A co o sercu Chopina, wyjętym z ciała i zamurowanym w ścianie Kościoła Świętego Krzyża, aby choć sercem powrócił do Ojczyzny?

Te fascynujące rozważania mają pewne konkretne podłoże – wracającą jak weksel dyskusję o zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego i niezmordowaną Kaję Godek. Kaja Godek umie widowiskowo cierpieć, czując się jak abortowany płód (metafora o tyle malownicza, co nieco biologicznie nietrafiona, ale po wykłady z medycyny i biologii odsyłam do fachowców – Patologów z klatki i slwstr.net, gdy tylko postanowi znowu być w sieci), gdy jest wywoływana do tablicy w związku ze swoją działalnością. Notabene strajk rodziców ON w Sejmie bardzo Kai Godek zaszkodził – zdemaskował doszczętnie jej rzekomą troskę o życie dzieci niepełnosprawnych. Podczas całego protestu pani G. zapadła się pod ziemię, choć byłby to wymarzony moment dla szczerej promocji jej przekonań i wykazanie czynem, że troska o byt i przetrwanie niepełnosprawnych nie dotyczy jedynie okresu, w którym i tak nie czują oni żadnego dyskomfortu ani cierpienia, czy to fizycznie, intelektualnie czy społecznie. Ponieważ jednak główna aktywistka od obrony osób z niepełnosprawnością (sama tak się mianowała, wszczynając po wielokroć kampanie medialne i społeczne oraz zbierając podpisy w sprawie zaostrzenia i tak już drastycznej ustawy antyaborcyjnej) prawdziwymi, żywymi i faktycznie doświadczonymi przez niedostatek i ból niepełnosprawnymi nie była skłonna przez cały czas trwania protestu się zainteresować; można chyba spokojnie założyć, że wymiar jej prolajferskiej działalności jest czysto ideologiczny, a nie mający związek z konkretnymi praktycznymi zjawiskami czy osobami. Co zatem kieruje ludźmi skłonnymi utrudnić kobietom decydowanie o ich własnym życiu, chętnymi za wszelką cenę zmusić je do rodzenia nawet nieodwracalnie uszkodzonych płodów? Z nieobecności w trakcie protestów w Sejmie można wnosić, że nie jest to troska o jakość życia niepełnosprawnych, czy w ogólności jakiekolwiek zainteresowanie ich życiem. Pozostaje zatem doktryna ideologiczna, oderwana od konkretu, abstrakcyjna idea. Przekonanie o tym, że pozostawienie kobietom wyboru w kwestii rozrodczości, pozwolenie na autonomię w decydowaniu o liczbie dzieci jest jakoś immanentnie złe, a hipotetyczne i potencjalne życie nienarodzone ma według tej doktryny wartość nieporównanie wyższą niż życie aktualne, istniejące i wypowiadające się we własnej sprawie jednoznacznie. Nie umiem nie zadać ponownie pytania: czy takie stanowisko może wydawać się mniej bezwzględne i okrutne wobec kobiet, jeśli wywodzi się z ideologii i wiary, a nie z czystej mściwości i chęci przeczołgania oponentek po żwirze i żyletkach? Czy wiara sama w sobie jest wartością pozytywną i mającą moc usprawiedliwiania wywiedzionych z niej czynów?

(Tu uprasza się czytelników o niecytowanie mi passusów z Biblii, na przykład tych o zbawieniu z uczynków przez wiarę i owocach drzewa dobrego i złego – nie dlatego, że uważam je za niewygodne w tej dyskusji, ale dlatego, że primo nie dyskutujemy na razie o żadnej konkretnej wierze czy religii, a secundo, na pewnym poziomie nie uprawiamy dowodzenia kołowego i nie walidujemy teorii cytatami z niej samej)

Przyjęło się uważać spójność i koherentność za cenne i godne pochwały, konsekwencję wobec własnych deklaracji za godną podziwu i tak dalej. Pytanie, czy spójność i wierność ideologii jest dobra w oderwaniu od tego, jak postrzegamy samą ideologię? (Gdyby nie niechęć do Godwina, byłby to znakomity moment na pytanie pomocnicze, czy nawrócony nazista jest dużo moralnie gorszy od tego, który po wojnie zwiał do Argentyny i tam organizował szeregi Hitlerjugend od podstaw, czule pieszcząc przed snem swój mundur i fotografię Führera, ponieważ nigdy nie zdradził ideałów młodości.) Czy argument, że pewne czyny zostały popełnione w ramach spójności światopoglądu i realizowania wyznawanej ideologii ma moc większą czy słabszą niż twierdzenie, że czyn popełniono na rozkaz i niechętnie?

Czy ideologia, która jest przywoływana jako argument dla czynów, które bez niej uznalibyśmy za jednoznacznie złe – pozostaje nieskażona odium tych czynów? Czy zawsze możemy powoływać się na klauzulę socjalizm tak, wypaczenia nie! w jej nieskończonych odmianach? (Tu na marginesie dodam, by nie podstawiać sobie dla łatwizny akurat pani Godek ze swoją antykobiecą krucjatą i chrześcijaństwa, gdyż, zabawna historia, kościołów chrześcijańskich jest dużo i wiele z nich ma w sprawie aborcji stanowisko zdumiewająco liberalne na tle naszych głównych ekspertów, co by pokazywało, że być może wybór ścieżki interpretacyjnej idzie nie po drodze natchnienia a spójności z własnymi uprzednimi sądami moralnymi danego wyznawcy – ale nie odważę się tej hipotezy ad hoc teraz poważnie rozgrzebywać) Czy wreszcie można uczciwie uznawać przynależność do struktur organizacji ideologicznych za akt wiary i lojalności wobec idei tylko, w oderwaniu od tego, czym zajmują się te organizacje i czy oceniamy je dobrze czy źle? Czy sam fakt wstąpienia w szeregi w porywie natchnienia czy powołania jest czynem romantycznym, tragicznym czy haniebnym, czy to zależy od munduru?

 

W tekście nie ma celowo pytań o konkretne organizacje ani ideologie, by każdy mógł poćwiczyć wyobraźnię na przykładach zupełnie abstrakcyjnych, lub podstawił sobie znane przykłady wiar czy stowarzyszeń, zarówno cenionych jak i znienawidzonych. Gdyż dość zabawnie zmienia to perspektywę i trudniej nieco o sformułowanie reguły uniwersalnej w kwestii tego, czy wiara jako taka jest niezbędnie potrzebna. dobra i zbawienna dla naszego kręgosłupa moralnego.

 

Tym, którzy nie mieli żadnych wątpliwości przez cały ten tekst, pozwolę sobie zadedykować cytat z mojego ulubionego świętego:

Kiedy ograniczamy się do potępienia moralnego, łatwo ulegamy złudzeniu, że jesteśmy ubezpieczeni od moralnego obłędu. Bo przecież racje moralne są po naszej stronie. Problem w tym, że w poczuciu oczywistości moralnej żyją wszystkie zaangażowane w konflikt grupy.

spokojnie, proszę nie regulować odbiorników, żaden kościół na Ziemi nie kanonizował Kuronia i nie zanosi się na to w dającej się przewidzieć przyszłości. I dobrze. Będę mieć prywatnego świętego od ludzkiej przyzwoitości. Oraz od brania na siebie konsekwencji własnych decyzji, nawet jeśli to oznacza odkręcanie własnych osiągnięć.

 

2 thoughts on “Ile waży wiara na wadze moralnej?

  1. „duchowość rozumiana jako podzielanie jakiegoś zorganizowanego zespołu przekonań na temat (uogólnijmy) zjawisk ponadnaturalnych oraz celu istnienia istot myślących”
    Ale nie tym jest duchowość.
    Pozostając w tej poetyce :), duchowość jest przede wszystkim *poczuciem*, że *istnieje* jakiś „cel istnienia istot myślących” oraz zadawaniem sobie *pytań* o ten cel. Jest także *poczuciem*, że istnieje pewien *wewnętrzny*, „zaszyty” w naszym „BIOS-ie” (mówiąc językiem informatycznym :)) wzorzec etyczno-moralny, wspólny nam wszystkim, pozwalający nam w sposób intuicyjny rozróżnić, co jest właściwym, a co niewłaściwym postępowaniem.
    Podkreślam tu słowo *poczucie*, ponieważ jeżeli ktoś czysto intelektualnie dyskutuje na te tematy, nie mając *wewnętrznego poczucia*, że taki cel i taki wzorzec moralny istnieje, to nie jest to żadna duchowość, tylko (często pusta) filozofia.
    Natomiast kiedy na scenie zaczynają się pojawiać jakiekolwiek „przekonania” (zamiast *odczuć* i *pytań*), a w szczególności ich „zorganizowane zespoły”, to również przestaje już być duchowość, a zamiast tego pojawia się religia czy religijność. Która niewiele z duchowością ma wspólnego, a często bywa wręcz jej przeciwieństwem.
    A „zjawiska ponadnaturalne” to temat uboczny – to raczej domena magii, która z religią zwykle jest dość mocno powiązana, a z duchowością – niekoniecznie.
    Tak że opis z tego cytatu odnosi się raczej do religii, a nie do duchowości.

Dodaj komentarz